Ekspresja
Emocji
Niekończące
się pasmo złego losu spłynęło na obszar Paradigm Square mętnym krajobrazem
przygnębienia. Mieszkańcy od dawna nie zaznali tylu ciemnych chwil nakrapianych
niespodziewanymi zwrotami, ociekających krwią akcji w podejrzliwie tykających,
niestabilną ciszą dniach. Siatka osaczenia rozwinęła się niebezpiecznie nad
miastem, szczelnie okrywając dotychczasowy arkadyjski rytm, budując zaciśnięte
węzły ponurego samopoczucia. Wiadomość o tragicznej śmierci nauczycielki
biologii z Pellington Scecondary School, Liz
Schaefer, rozniosła się hukiem po odrętwiałych ulicach paradygmatowego
placu, przybijając następne śruby do fundamentów śmierci. W dłużących się
szaro-krwawych momentach życia miasteczka każdy obywatel nosił na sobie ślady
bycia kolejna ofiarą żarłocznego losu, przekradającego się niezauważalnie.
Wielu mieszkańców rzucało się w wir pracy, wyrzucając z siebie przykre
informacje. Inni ignorowali zagrożenie, wracając do codziennych czynności,
licząc na obrót niekomfortowej passy.
Waminoa dobrowolnie wrzuciła się w kubeł
tajemniczych zdarzeń, rozdrapując zaschnięte na dnie sekrety ostatnich morderstw.
Śmierć nauczycielki nie dawała spokoju ani odrobiny wytchnienia rudowłosej, a
karteczka znaleziona w rezerwacie Goblin Chyrogry, dopinała ostatnie guziki
szaleństwa. Snuła domysły i szybko je wymazywała, klepiąc się w czoło ze
złością skierowaną do siebie. Dlaczego
wymyślam niedorzeczne zdarzenia? Jeżeli to tylko zbieg okoliczności,
podobieństwo nazwisk? Czy może mieć to coś wspólnego z jej śmiercią? Nauczyciel
historii zabiłby ją? Niemożliwe, przecież dopiero stracił syna. Albert Gere nie
był taki, ale wszystko się w tym mieście zmienia, czyżby i on postradał zmysły
przez tę chłodną atmosferę?
- Dziewczyno, ocknij się! Czas do szkoły –
rozległ się głos matki nastolatki. Greta Raccoon należała do zdecydowanych
kobiet, stroniących od wylewności uczuć wobec innych ludzi. Wydawała się
chłodna i pozbawiona zdolności do odbierania ciepła radości czy szczęścia,
krążącego wokół. W rzeczywistości potrafiła doceniać afekty, potrafiła kochać
szczerze, choć emanowanie miłością na większą skale, przychodziło kobiecie z
trudem. Ekspresja emocji była w mniemaniu Grety, oznaką słabości, unikała zatem
pokazywania własnej sfery uczuciowości, przeobrażając swoje kobiece ja w
warczącego wściekle psa. Sama Waminoa przyzwyczaiła się do władczego tonu matki
rozumiejąc, że to sposób rodzicielki, na pokazanie zainteresowania osobą
pieguski. Popatrzyła na nią, stojącą przy zlewie z szorstką ścierką w rękach, doczyszczającej
brudy, pozostawione przez zmywarkę. – Tyle pieniędzy, żeby potem czyścić
własnoręcznie! – Jęczała, ocierając skropione potem czoło.
Kuchnia stanowiła utrapienie matki Raccoon,
niszcząc jej wyobrażenie o samodzielnych i przedsiębiorczych kobietach. Babranie
się z garami brudziło spokój Grety, dostającej białej gorączki, ale dbała o
porządek. Z jednej strony lubiła mieć wszystko poukładane, jak w tym kuchennym
pomieszczeniu, gdzie stół przykryty zawsze obrusem, pozostawał w bezokruszkowej
czystości. Okna starte z kurzu, witały słonecznym światłem oliwkowe ściany z
obrazami natury i meble orzechowego koloru z kremowymi wstawkami. Naczynia
wymyte i pochowane w szafkach, nie walały się po połyskujących blatach, a
lodówka w srebrzystym odcieniu nigdy nie trzymała śladów palców dłużej niż dwa
dni.
- Wolałabym nie iść – zaproponowała Raccoon,
niechętnie wyobrażając sobie, jak kroczy korytarzami zalepionymi lepkimi
słowami uczniów, zagorzale dyskutujących o kolejnym ukróconym życiu.
Przewracała łyżką w papce, która parę minut wcześniej, miała postać płatków z mlekiem,
siedząc myślami w breji nieustannie napływających domysłów. – Mogłybyśmy,
wybrać się dziś razem… Gdzieś w jakieś spokojne miejsce, może na zakupy? Skoro
masz wolne. – Wydukała słabym głosem niepewnym, wypowiedzianej propozycji.
- Przejmujesz się tym, co się stało? –
zapytała Greta, odrywając się od mozolnej czynności czyszczenia. Bezbarwny głos
kobiety brzmiący podobnie, jak zwykłe dzień dobry, wrzał ukrytymi wewnątrz zmartwieniami.
Matka dojrzała zmianę w nastawieniu Waminoi do rzeczywistości Paradigm Square,
opływającej w zagrożeniu i melancholijnym trypie dnia i nocy. Dziewczyna była
elitą wśród mistrzów w dziedzinie niezdolności do ukrywania uczuć i z łatwością
dawała ludziom odczytywać obawy, trapiące umysł nastolatki. Greta nie sądziła,
że pieguska przeżyje w jakikolwiek sposób śmierci praktycznie nieznanych sobie
osób. Uważała ją za osobę nieskorą do opłakiwania każdego napotkanego na drodze
człowieka, odchodzącej w bezkresny świat grobowy. Czyżby myliła się, co do
oziębłości córki?
- Przestań! – mruknęła z lekkim
rozbawieniem, które uspokoiło nieco rozbudzone emocje Grety, uświadamiając w
stabilności emocji córki. Jeszcze nie popadła w pełen ponury nastrój, co
oznaczało dobry stan psychiki rudej, uwidoczniony w typowym bezdusznym
zachowaniu dziewczyny. – Wiesz, że nie lubiłam tej suki. – Rzekła bez
skrępowania, mówiąc o zmarłej Liz Schaefer.
- Waminoa! - Szturchnęła niegroźnie córkę na
dźwięk obraźliwego słowa. Uznawała powiedzenie: o zmarłych źle się nie mówi. – Właściwie to masz rację. Nie
przepadałam za nią tak samo. Wyniosły wieszak, który nie zdobył kariery w
świecie mody. – Zaśmiała się krótko, karcąc w myślach. Nie ważne jaka była i czy ją lubiłam, nie powinnam tak się o niej
wyrażać.
Greta Raccoon od zawsze krytycznie
odnosiła się do ludzi, chorobliwie wpatrzonych w czubek własnego nosa, osób
pięknych i świadomych własnej atrakcyjności. Za młodu należała do kobiet
korpulentnych, co często spotykało się ze zgryźliwymi docinkami i przypięło
łatkę mało pożądanej przez mężczyzn, i wepchnęło w odmęt braku akceptacji przez
własne ja. W aktualnym stanie była szczupłą kobietą o ściętych do ramion
ciemnoblond włosach, których barwa we wcześniejszych latach, miała ryży kolor,
a oczy kształtu migdałowego błyszczały szarością tęczówek, patrzących
przenikliwie. W wieku czterdziestu dwóch lat czuła się atrakcyjną nastolatką,
która nigdy nie była, ale nie żałowała tego.
***
Dzielnica Lutrina Galeria Handlowa Velouscope obfitowała w zamożnych ludzi, oddającym
się przyjemnemu zajęciu roztrwaniania pieniędzy w drogich i prestiżowych
sklepach znanych marek. Korytarz rozświetlony lampami i latarniami stojącymi na
połyskującej od kafelek posadzce, przywodził obraz balowej sali, hollywoodzkiej
imprezy z manekinami w roli głównej, ubranych w kreacje warte grube dolary. Ophiura Mayers włóczyła się pasażowymi
alejkami z telefonem przybitym silnie do ucha, rozmawiając gorączkowym tonem z
ojcem niezadowolonym z częstych wypadów córki na zakupy. Dziewczyna zbyła go
krótkim stwierdzeniem: jestem twoim
jedynym dzieckiem, i rzucając bezbarwne pa,
rozłączyła się ciskając telefonem w dno torby.
Temperamentna Mayers pochodzenia
meksykańskiego potrafiła rzucać kąśliwymi słowami nałogowo, jakby od tego
zależało jej życie. Nazbyt cyniczna i wielce hedonistyczna miewała okresy ciszy
i spokoju, kiedy analizowała sytuacje i wyciągała wnioski o korzystności
wypływającej z czynionych przez nią manewrów. Mimo wielu negatywnych cech w
oczach innych widziano ją, jako osobę pogodną, energiczną, nie stroniącą od
potyczek słownych i siły fizycznej. Widziano jako dobrego kompana,
wyciągającego pomocna dłoń. Toteż nazwaną ją Hope od nadziei, którą stanowiła w kryzysowych chwilach.
Ophiura ubrana w krótkie spodenki i ciemne
rajstopy przykuwała spojrzenia mężczyzn swymi zgrabnymi, długimi nogami. Brunatne
włosy ani proste, ani kręcone upięte w wysoko zawieszonego kucyka,
rozcapierzały się na końcu niczym ogniste języki smagane powietrzem. Głębokie,
ponętne spojrzenie ciemnobrązowych oczy, wodziło po wystawach sklepowych i
kusiło ukradkowymi zerknięciami na płeć męską, nadchodzącą z przeciwnego
kierunku. Zdawała sobie sprawę z nietuzinkowego wyglądu, ale nadal w
nieodległych częściach siebie, była chłopczycą, co nie zawsze spotykało się z
uznaniem potencjalnych kandydatów na chłopaka. Pozostawała wolnym strzelcem i
nie spieszyła się do zmiany statusu.
Dziewczyna szła pewnym krokiem w stronę
wielkich, drewnianych posągów flamingów, stojących w niedużej odległości przed
nią na owalnym placu pośrodku galerii. Sztuczna, marmurowa sadzawka skupiała
wokół starannie rzeźbione figurki i szumiała tryskającym w górę strumieniami
wody. Udawany afrykański wodopój, tworzył przystań dla zmęczonych zakupami,
gdzie wśród ławek przysiadłszy, mogli odetchnąć z ulgą. Kierująca się tam Mayers
stukała cicho trampkami, reklamówką z nowym nabytkiem potrząsała żywo,
szeleszcząc zawiniętą wewnątrz białą bokserką z cekinami. Dotarłszy do celu, dziobnęła
palcem raz, w brak stojącej tyłem dziewczyny o długich, ciemnych włosach
przylegających w prostej formie do pleców.
Niższa o parę centymetrów odwróciła się do
Ophiury z bez emocjonalnym wyrazem twarzy objętym obojętnością i życiowym
znudzeniem, z rozeźleniem tkwiącym w szarobłękitnych oczach o lekko skośnym
ustawieniu. Lalkowy obraz twarzy dopełniał mistycyzmem wygląd skrytej w sekretnym
spojrzeniu dziewczyny. Drobny nos, pełne czerwone usta ułożone w kształcie nieco
zirytowanego człowieka, budowały wokół ciemnowłosej otoczkę zgryźliwości. Dziewczyna
wydawała nie cieszyć się nigdy z niczego. Wyglądała na drętwą i zbyt poważną do
normalnego życia, ale w sytuacjach wyjątkowych potrafiła kokietować mężczyzn i
użyć cięższego tonu, choć na co dzień, nie grzeszyła częstotliwością mówienia.
Stanowiła ogniwo osób gniewnych i pamiętliwych, dopinających swego za cenę
niegodną tego. Aurita Voorhees z tego
właśnie słynęła z pogardliwego podejścia do ludzi i sekretnym usposobieniu i
tajemniczym stylu bycia. Nieugięta w negatywnych emocjach, Immortal.
- Lekceważysz zagrożenie? – burknęła
Ophiura, dostrzegając zimny wyraz spojrzenia dziewczyny z nieuzasadnionym żalem
skierowanym do meksykanki. Budząca grozę ciemnowłosa siłowała się nieraz z
wojowniczym nastawieniem Mayers, wygrywając nie mówiąc ani jednego słowa, tak
też wydarzyło się dzisiaj. – Podobno miało cię nie być w mieście… Czyżby studia
nie zobowiązywały? – zapytała z sarkazmem na strunach.
- Interesuj się swoim życiem – zaproponowała
zimnym tonem, idąc w stronę sklepu z biżuterią swawolnym krokiem, nakazującym
brunetce pójścia w ślad za nią. Przeszły przez białe drzwi o szerokich szybach
do kwadratowego pomieszczenia połysku. Regały i gablotki ułożone w szyku,
wabiącym kupujących, rozstawione były w strategicznych miejscach i oświetlone
silnym strumieniem świateł, iskrzyły się pięknem szlifowanych kamieniami
utkwionych w złocie. Kobieta za ladą przywitała się z Auritą, do której to
należał drogi sklepik błyskotek i otworzywszy przejście na zaplecze, pożegnała
się podobnym, wyszukanym głosem niezaprzeczalnie podlizując się właścicielce.
Dziewczyny znalazły się na spokojniejszym korytarzu zaplecza galerii handlowej
bez ludzi kupujących niepotrzebne rzeczy. – Słyszałam o śmierci Liz i nie
podoba mi się to. Zauważyłaś, że w tym mieście wszystko wymyka się spod
kontroli?
- Rzeczywiście nieciekawie się robi, ale co
na to poradzisz? – Świetnie rozumiała przyjaciółkę. Paradigm Square stało się
kolebką niebezpieczeństwa. W niespodziewanym momencie cała dobra otoczka
spłynęła i odsłoniła gnijącą powłokę prawdziwego świata zbrodni, cierpienia i
nieludzkich czynów.
- Ta cholerny dziura był wielką inwestycją
mojego ojca – zaczęła płynnym niby łagodnym głosem, naszpikowanymi wyrzutami i
nieokreśloną złością. Gotowało się w
Auritrze na myśl, że niestabilność mogła, doprowadzić do końca miasteczka, do
upadku jej bogactwa. Ojciec odszedł na drugą stronę świata, pozostawiając
dziewczynie, jako ukochanej córce, wiele inwestycji i nieruchomości Paradigm
Square niepewnie drzemiących w dłoniach ciemnowłosej przez zagadkowe morderstwa.
– Na razie nie wiem co zrobię, ale jak znajdę tego, kto jest winien zaburzenia
spokoju Paradigm Square, to będzie chodził na rzęsach, bo powyrywam mu ręce i
nogi. A tymczasem zadzwoniłam do Clyde’a Nelisse. Przyjął moja propozycje,
któżby tego nie zrobił.
Nazwisko zabrzmiało znajomo w umyśle,
żującej nachalnie gumę Ophiury. Przemknęło zdziwienie przez mimikę twarzy
dziewczyny i pospiesznie odeszło w niepamięć, wrzucone z myśli bulgoczących w
czaszce. Clyde Nelisse pracował w Pellington Secondary School, był nauczycielem
biologii, wyjechał parę lat wcześniej w bliżej nieokreślone miejsce z córką
swojego brata, nad którą przejął opiekę w momencie przedwczesnej śmierci ojca
nastolatki, poległego w walce z rakiem. Nagła cisza zapadła. Dziewczyny
pozostawiły za sobą zaplecza drogich sklepów z ciuchami projektantów Calvina
Kleina i Giorgio Armaniego. Kolejne drzwi czekała przed nimi, zbliżającymi się
do wrót, sterczących na końcu z jaskrawym napisem exit.
- Równoważy się to z przyjazdem Seiry –
stwierdziła posępnie Mayers, rzucając ukradkowe spojrzenie na towarzyszkę.
Aurita i nawiedzona Nelisse nie dogadywały się w żadnej wiążącej ich sytuacji.
Spięcia i kryzysy miały miejsce za każdym razem wspólnych spotkań z nastolatką,
brodzącej w otchłani własnego świata. Ophiura obawiała się, że pojawienie się
dziewczyny w gronie mieszkańców miasta, mogłoby skutkować ponownymi uderzeniami
nieporozumień, a rozdrażniona stanem Paradigm Square Aurita, zdołałaby posunąć
się do drastycznych czynów. - Dla nas
wszystkich pojawienie się Seiry może być złym znakiem. Pamiętasz jaka była?
Nadpobudliwa neurotyczka szukająca istnienia potworów w mieście, mówiąca że zło
czai się w lesie. Niemały syf narobiła, a potem to zdarzenie w Goblin Chyrogry,
niektórzy uwierzyli w słowa nawiedzonej trzynastolatki. To jej psychiczne
zachowanie, czy ono w ogóle się zmieniło? Ona i ten jej podobnie opętany
dziadek nie są dobrym połączeniem.
- Opuściła miasta, co wyszło jej na zdrowie,
dorosła, opanowała się, to jest pewne – wyjaśniła niechętnie i ukradkowo
Voorhees. Uległość nie leżała w granicach jej osobowości, ale sceptycyzm, jaki
kierowała do nowych ludzi, zmusił ją do odświeżenia starej znajomości z rodziną
Nelisse. Dlatego denerwowała się i odstraszała silniejszymi drganiami mięśni
twarzy w falach niezadowolenia. - Nie mam innego wyjścia. Clyde zna miasto,
szybko przyzwyczai się do rytmu z morderstwami w tle. Nowi ludzi, to nowy
kłopot, a nie chcemy tego tutaj. Sytuacja miasta ma być zamknięta, nie
wychodzić poza jej obręb.
Brunetka przytaknęła, zgadzając się w
zupełności z przyjaciółką kroczącą obok, zgadzając się, bo tak wypadało, bo
dziewczyna o zimnym spojrzeniu, nie tolerowała sprzeciwu. Otwierając kluczem
drzwi, Aurita ukazała słoneczny dzień o godzinie południowej z lekkim wiatrem
masującym oziębłe od braku światła policzki. Ruszyły wzdłuż drewnianego płotu,
oddzielającego teren miasta od obszaru galerii, wprost na usiany kolorami aut parking,
odnajdując pojazd należący do ciemnowłosej.
-Nie wiesz co się dzieje z Valvatidą? – zapytała
po pojawieniu się krętej linii ciszy, opierając się o maskę rubinowego
samochodu marki Mitsubishi Endeavor. Nowy nabytek bogatej dziewczyny wymuskany
pod wieloma względami, zdawał się być najdroższym koniem w stajni, chociaż
wiele innych maszyn na parkingu, powodowało podobne odczucia w oczach klientów
galerii. – Ostatnio nie chodzi na zajęcia, a i o kontakt z nią trudno.
- Ma sprawy do załatwienia i zrobiła sobie
wolne – rzekła, ładując się na miejsce kierowcy i sprawdzając coś w schowku,
sycząc wściekle pod nosem. Oburzona rzuciła torbą na siedzenie obok, a kluczyk
wcisnęła w szczelinę w stacyjce.
- Żartujesz sobie! – zajęczała Ophiura, na
co wzrok Aurity spiorunował ją silnym, szaroniebieskim spojrzeniem. Mayers
przełknęła dyskretnie ślinę, stonowała, ochłonęła znacznie, wiedząc że kłótnią
doprowadzi ją do rychłej zguby. Nie
możesz psuć dobrych kontaktów, opanuj się wreszcie! – Zrozum, mam tak samo
dość tej szkoły, nie mogłam wybrać się z nią?
- Ona ma swoje sprawy, a ty masz swoje –
przypomniała dziewczynie ciemnowłosa, zatrzaskując drzwiczki i obniżając
przyciemnianą szybę. – Nie lubię mieć konfliktów interesów. A teraz jadę tam,
gdzie powinna być. I nie martw się, Valvatida skontaktuje się z tobą i jeszcze
będziesz miała dość tego wszystkiego. – Rzuciła ironicznie zabarwionym głosem,
odjeżdżając.
- Dobre sobie – mruknęła Ophiura,
odprowadzając wzrokiem samochód przyjaciółki, wyjeżdżający na ruchliwa ulicę. –
Mogła chociaż mnie podwieź.
***
Niebo w krótkiej chwili okryło się
płaszczem deszczowych chmur. Drobne krople z początku nieśmiało kapały z
pierzastych, szarawych obłoków, by przerodzić się w zaciekłą ulewą, opadającą
bezsilnie na ziemie Paradigm Square. Waminoa zdążyła wrócić z niecodziennego
wypadu z rodzicielką na miasto, umykając ledwie przed strumieniem
atmosferycznej wody, wpadając z impetem do domu. Bruce Joel czekał na nie w
kuchni z przygotowanym deserem zakupionym pod drodze z pracy w jednej z
ulubionych cukierni mężczyzny. Dziewczyna rozluźniła się dzisiejszego dnia,
zapomniała o tajemniczych sprawach, wiszących nisko nad jej głową. Pochłonęła
słodycz i żegnając się z rodzicami udała się w stronę pokoju, spowitego w
ciemności deszczowej pory. Postać rudowłosej legła na łóżku. Przekraczając próg
odczuła ogrom zmęczenia, jakim psychika nastolatki się borykała od przebudzenia
słonecznym porankiem. Oparła się miękko o poduszkę, przymknęła oczy na moment,
który przeobraził się w błogi sen.
Mglista
droga zaprowadziła mnie do jedynego widzianego punktu na horyzoncie grafitowego
dymu. Wzdłuż alei, zawieszone na wysokości trzech metrów, jarzyły się kule
zapewne ukrytych we mgle latarni ulicznych, złowrogo rzucających martwe światło
na drogę. Budynek apartamentowca znanego mi z dzielnicy Lutrina, wyostrzył się
na palecie drżących mych źrenic. Śmierdział umieraniem, a rdza pokryła jego
mury. To dziwne, przecież nie był zbudowany z metalu. Wyjące głosy dochodziły
za mych pleców, ale bałam się spojrzeć za siebie, czułam że mnie obserwują. Przeciągłe,
cierpiące słowa przybliżały i oddalały się, krążąc wokół, osaczając moją osobę.
Uciekłam, biegnąc prostą ścieżką do stalowych drzwi skropionych krwią. Klatka
schodowa odbiła echo zamykanego wejścia, budząc zło żyjące tu, jeżeli
ktokolwiek oprócz mnie, był w tym budynku. Zadrżałam, przysłaniając dłońmi
oczy, obawiając się ujrzenia zniekształconych twarzy, czyhających w ciemnych
kątach i zaułkach.
Wchodziłam ostrożnie na górę po
schodach lepiących się posoką, gołe stopy stykały się z zimnym betonem.
Zastanawiało mnie dlaczego nie posiadałam butów, to w rzeczywistości utrudniało
stąpanie, nie zdołałabym uciec, czy o to chodziło? Klatka schodowa odrażała
zdjęciami przylepionymi taśmą do ścian. Przedstawiały zdeformowanych ludzi w
rozmytej, mglistej postaci, jakby mieszkańców tego grafitowego dymu za oknem na
półpiętrze apartamentowca. Łuszcząca się farba odpadała niczym płaty chorej
skóry, pokazując tętniący organ rozpłaszczonego serca. Budynek żył? Słyszał
mnie, czuł i wiedział co czynię? Nie chciałam o tym myśleć, wolałam udawać, że
mnie tu nie ma.
Pierwsze piętro nie ugościło mnie, bowiem ktoś zaryglował wejście.
Mogłam tylko spojrzeć przez małe okienko w drzwiach na ułamek korytarza, nie
zrobiłam tego. Napis „Wystrzegaj się spojrzenia w dal” skutecznie mnie
odstraszył. Wspięłam się wyżej, nasłuchując głosów. Nie wiem czego lękałam się
mocniej, tej ciszy przeciągłej czy skowytów z ulicy? Przeszłam przez dziurę w
drzwiach. Korytarz po lewej stronie zawalił się i ukazywał gruzowisko piętro
niżej. Zdając sobie sprawę, że to, to miejsce z zaryglowanym wejście, jak
dźgnięta nożem, odskoczyłam w lewą stronę, ograniczając widoczność gruzowiska
własnym oczom. Dziwne wrażenie narosło we mnie, że ujrzę coś, co zniszczy moje
zmysły. Poszłam zatem w dalszą część piętra drugiego po prawej stronie.
Większość drzwi mieszkań, zalepiona była skórzaną płachtą, uniemożliwiającą
dostanie się do wnętrza pomieszczeń. Podświadomie sądziłam, że to ludzka powłoka,
ale tłumiłam to wewnątrz siebie.
Na samym końcu biały blask wydostawał się z progu otwartego pokoju. Żaden
dźwięk nie dochodził do mych uszu, nie wiedziałam czy to dobry znak. Znajdując
się tuż obok, poprawiłam jesienny płaszcz, pod którym kryła się tylko koszula
nocna. Związałam ciaśniej pasek, aby nie poluzował się przy ucieczce i
przekroczyłam próg mieszkania numer czterdzieści osiem. Niewielki przedpokój
poprowadził mój wzrok prosto do salonu, gdzie telewizor ze śnieżnym ekranem,
szumiał monotonnie. Mieszkanie utrzymane w nostalgicznym wyblakłym, morskim
kolorze, miało meble wytarte z połysku; szafkę, szafę, narożnik i fotel z
wyprutym wnętrzem. Lampa zwisająca ze spękanego sufitu kołysała się w
bezgłosych dźwiękach, bawiąc się rzucanym światłem. Na ścianach dziecięce
rysunki, przedstawiały śpiących ludzi, zakrywających dłońmi uszy, wyrysowanych
grubymi, czarnymi kreskami i zakolorowanych twarzach różowym kolorem z kołami
fioletu, wyglądającymi podobnie, jak siniaki na skórach pobitych osób.
Weszłam śmielej, moje serce poruszyło się mieszanym uczuciem. W rogu
mieszkania stał on – chłopak z rezerwatu Goblin Chyrogry z jasnymi włosami
zagarniętymi za ucho. Tym razem bez strzelby na zdziczałe psy, ale z
identycznym smutkiem utkwionym na twarzy. Wpatrywał się w okno zamazane wieloma
odbitymi dziecięcymi rękoma, nie słysząc mnie, a może udając? Nastąpiłam na
dywan, wyczekiwana delikatność otuliła moje zharatane stopy, uśmiechnęłam się
mimowolnie i natychmiast poczułam się słabo. Wzrok nieznajomego balansujący
miedzy piwnym a zielenią, spoczął na mojej sylwetce. Wydawał się zdziwiony. Ja
również nie odpędzałam się od dziwnych myśli, dlaczego akurat on?
- Wytłumaczy mi – zaczęłam przejęta tym, co odkryłam w swej głowie, w
tych myślach pływającym w bagnie chaosu. Wiedziałam, że śnie, ale nie zdołałam,
odpędzić się od energicznych uczuć, poruszających mną od środka. – Skąd znam
twoje imię? Doskonale wiem, że tak się nazywasz, czy to fałszywe uczucie?
Daniel Orella i tak w kółko, odkąd zobaczyłam ciebie….
- W tym nie ma nic nadzwyczajnego – powiedział, wzruszając ramionami.
Ręce wsunął do kieszeni granatowej marynarki. Był ubrany tak samo, jak
zapamiętałam go w lesie. – To jest mój sen i takie mam życzenie, żebyś
wiedziała, jak się nazywam.
- Twój sen? – wyjąkałam zdziwiona, nie zgadzając się z teorią wysuniętą
przez Daniela. Cała droga, jaką przemierzyłam, nie mogła być zwyczajnym snem
nieznanego mi chłopaka, za bardzo czułam emocje drzemiące we mnie. Jeżeli on
śnił, oznaczałoby, że i ja, zostałam stworzona przez myśli Orella. – Na jakiej
podstawie sądzisz, że to twój sen? To ja śnię, że jestem tutaj. To nie twoje
wyobrażenie!
- Nie możemy śnić wspólnie – stwierdził z widocznym zamyśleniem na
twarzy, odwróciwszy się w stronę okna, po którym pękniecie, szło wolno z lewego
górnego rogu do prawego dolnego. Obserwował biegnącą rysę, mrużąc oczy. –
Jeżeli to prawda i nie jesteś moim wyobrażeniem ani ja twoim. Oznacza to, że
nie śnimy. To świadoma wędrówka po Paradigm Square. Z drugiej strony… - zawahał
się, składając ręce na torsie. – Nie znam twojego imienia, więc może jednak
jestem realną senną postacią, którą stworzyłaś? Dałaś mi świadomość i wspomnienia,
powołałaś do życia, ograniczając moją wiedzę.
- Sądzisz,
że mogłoby cię nie być? To niedorzeczne – stwierdziłam z wyczuwalnym chłodem.
Lękałam się, dlatego odnosiłam się z gniewem do Daniela. W zupełności nie
pragnęłam, wysłuchiwać takich teorii. Zareagowałam nerwowo, bowiem
stwierdzenie, że mógł być zwykłym wyobrażeniem, wytrąciło mnie z równowagi. Wolałam,
a właściwie chciałam, aby istniał naprawdę. Nie rozumiałam tego, po prostu
nachalnie życzyłam, prosiłam niewiadomo kogo, ażeby Orelle, mieszkał gdzieś w
rzeczywistym mieście.
- Tak uważasz? Twoje emocje są silne, umysł człowieka wielki. W takim połączeniu
staje się największym kreatorem i artystą świata. Wymyśliłaś mnie, bo nie
chciałaś być sama w miejscach o przeraźliwym wyglądzie. Jaki dasz mi dowód, że
istnieję? – rzucił chłopak z afektywnym podejściem do sytuacji. Przeraziłam się
obsesyjnym przeinaczaniem własnego ja Daniela w niematerialny byt koszmaru, a
przecież był prawdziwy.
- Psy, które uciekły z Southern Origins,
pisało o tym w gazetach i mówili w lokalnej telewizji, ale ja dowiedziałam się
to od ciebie o dzień wcześniej niż wszyscy inni. Wyobrażenie przewidujące
przyszłość? Wątpię – wysunęłam wiosek, potwierdzający moją wersję, czy
wystarczająco uświadomił chłopaka, nie wiem. Orella spuścił głowę najwyraźniej
nie miał siły do prowadzenia wojny przeciwko sobie. Coś przybiło go mocno,
wpędzając w ponury nastrój w równie zatęchłym, mrocznym apartamentowcu, gdzie zrealizowały
się jego myśli, o byciu marą senną. Czyżby uczynił coś tak złego, że wolał być
czyimś wyobrażeniem? I co w tym wszystkim symbolizować miałam ja?
- Nie złapałem ich – spochmurniał. Najwidoczniej nadepnęłam na czuły
punkt. Nie zrobiłam tego świadomie, ale czułam się winna pogorszenia stanu
Daniela, co uwidoczniło się na twarzy jasnowłosego chłopaka. Ekspresja emocji,
jaką jego mimika posiadała, zdumiewała mnie silniej, gdy odczytywałam
najdrobniejsze gesty żalu. To brzmiało i wyglądało mało realnie. – Już nie
żyją, odeszły na ten swój cholerny psi świat, ale to nie ratuje mnie, wiesz?
Zagryzły kogoś nim zdołałem, odszukać ich ślad. Jestem współwinny morderstwa.
Widziałem siebie, wiszącego na drzewie w Goblin Chyrogry, czekam teraz na
pokute... Życzyłbym sobie być tylko wyobrażeniem.
- Nie można uchronić całego świata przed sytuacjami dziejącymi się wbrew
naszej woli – burknęłam oburzona. Daniel utożsamiał się ze złymi sytuacjami
dziejącymi się przy nim, ale nie z jego ręki, które ja zignorowałabym i ruszyła
dalej, nie zastanawiając się czy to moja wina, czy kogoś innego. Tłumaczyłam
sobie, że pewne wydarzenia muszą się dziać, to przeznaczenie, potrzebujące się
wydarzyć. Orella odbierał to inaczej, personifikował się z brudem jakie niosło
życie człowieka.
- To nie było wbrew mojej woli, a zgodnie z nią – zaprotestował, a ja
przyjęłam to pokornie, chociaż usta drżały słowami obraźliwymi. Wykrzyczałabym,
że jest idiotą, jednak odkryłam brak sensu tych pochopnych określeń. Skoro
Daniel uważał, że zawinił, nie mogłam zrobić nic więcej. – Zgodziłem się
świadome opiekować nimi i nie dotrzymałem danego słowa. Będę winny tak długo, póki
osoba, która wypuściła je z klatek będzie chodzić wolna i bez żalu za czyny.
- Jest coś, w czym zdołałabym ci pomóc? – zaproponowałam. Ta silna
potrzeba wyrwania Daniela z sideł krążących wokół niego potworów przeszłości,
powodowała magnetyczne przyciąganie mnie do chłopaka. – Jest jakiś cel wiążący
nas? – dodałam, marszcząc czoło, ale on pokiwał głową na nie.
- Chyba ktoś czeka na ciebie przed apartamentowcem – oznajmił
niespodziewanie, przyciskając palec wskazujący do szyby okna.
- Na mnie? – wyjąkałam zdziwiona ochrypłym głosem, słabym, jakby
odchodzącym w dal. –To wspólny nasz sen… - Coraz cieńszy głos, wypadał z moich
ust. Nie protestując już więcej, podbiegłam do okna.
Dwa kroki do przodu i oczy Waminoi
otworzyły się szeroko. Leżała na łóżku, zegarek wskazywał godzinę dwudziestą.
Poderwała się nagle, zdając sprawę o czym śniła i szarpana wewnątrz wojną
sprzecznych myśli, przykucnęła przy nocnej szafce. Pod stertą rzeczy
potrzebnych i niepotrzebnych owinięty w ciemną chustę, spoczywał pocisk z
niebieskim puszkiem na końcu. Istniał,
istnieje naprawdę. Jak mogłam zwątpić? Skarciła się w myślach, kiedy naszło
ją wyobrażenie, że tajemniczy Daniel Orella, stanowił percepcje wzrokową jej
umysłu.
Liz
Schaefer zagryziona przez psy? Stwierdziła nagle. Ktoś spuścił je tamtej nocy, zwabił nauczycielkę do lasu i upozorował
nieszczęśliwy wypadek? Albert Gere? Chyba przesadzam, a jeżeli nie?
Czekałam czekałam.... Aż się doczekałam kolejnego rozdziału. Przeczytałam i o to moja recenzja. Rozdział napisany świetnie ( a nawet mogla bym rzecz że zajebiście). Chyba wspomniałam o tym że tu mocno odcisnęłaś klimat Silent hill. W tym rozdziale czuć było jeszcze mocniej. Zwłaszcza kiedy opisujesz sen bohaterki. Mam dużą wyobraźnię i kiedy to czytałam to widziałam ten apartamentowiec. Normalnie druga ciemność , która nawiedziła ciche wzgórze. Również wplotłaś elementy intrygi jak w koszyk wiklinowy. Gratuluje. Właśnie na tego typu opowiadania czekam. Które trzymają człowieka w napięciu. Jeszcze raz gratuluje nie tylko rozdziału ale i oryginalności. Następny rozdział napisz tak bym miała po nocy koszmary. Takie opowiadania lubię najbardziej.
OdpowiedzUsuńAkurat nie wzorowałam się na silent hill ;) Mroczne miejsce i jęczące postaci były efektem oglądnięcia filmu pt. Mama. A motyw postaci czyhających we mgle był motywem z mgły (the fog), ale jak widać w silent hill również to było.
UsuńDziękuję za opinię.
Ja tylko mówię jak świetne jest twoje opowiadanie
UsuńNajbardziej w Twoim opowiadaniu podoba mi się to, że nie jest przewidywalnie. Ja, po przeczytaniu danego fragmentu, nie mam bladego pojęcia, co wydarzy się dalej, nie jestem sama w stanie sobie tego wykreować. Według mnie jest to fenomenalne, każda kolejna sytuacja wzbudza różne emocje, raz zaskoczenie, raz jakieś zalążki strachu, niepewności. Czytając pewne zdania miałam wrażenie, że czytam naprawdę świetną książkę z najwyższej półki. Ta cała tajemniczość, opiewana przez strach, rewelacyjnie wykreowany świat w śnie bohaterki (cudownie realistyczny). Zarazem naturalne i intrygujące dialogi. Podziwiam i nie mogę się doczekać kolejnego rozdziału!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam ;]
[trzymaj-mnie.blogspot.com]
Trafiłam na Twoje opowiadanie trochę przez przypadek, ale zostałam i przeczytałam. I nie żałuję. Masz dziewczyno talent, widać, że masz swój pomysł i potrafisz stworzyć klimat, ale jest coś, co zakłóca odbiór, mianowicie drobne niedociągnięcia techniczne - ot, kilka nadprogramowych przecinków i sporadycznie także chropowatości stylistyczne. Szkoda. Radzę znaleźć sobie beta-readera. Nie mówię tego, aby kogoś urazić, ale chciałabym by to opowiadanie było tak dobre, jak to możliwe. Bo na to zasługuje.
OdpowiedzUsuń