piątek, 3 maja 2013

Rozdział III

Szczyty niepokoju

     Sobota rozpoczęła się deszczowym warkotem chmur bijącym w okna, chodniki i ludzi, mocząc ich gorejące lękiem ciała, wzbudzając tumany cząstek myśli i wyobrażeń. Woda nie oczyszczała, nie zabierała ze sobą trwóg w głąb wilgotnej ziemi, aby zakopać je w odmętach zapomnienia, nie. Chłodziła zmysły i uśmierzała ból świadomości, kłamiąc, że wszystko jest dobrze, ale niespokojnie ręce coraz ciaśniej zaciskały się na życiu paradygmatowego placu. Duszące się niewiedzą i osaczeniem ludzkie byty zgromadziły się w ogromnym zbiorowisku strachu i przerażenia na cmentarzu Elder Path w dzielnicy Lutrina z dala od nowoczesności i przepychu, nieopodal odgraniczającej teren Vulpes rzeki Chrism Creek. Bez dźwiękowy marsz żałobny grał na strunach ciszy, gdy trumna z ciałem Liz Schaefer pogłębiała się w ciemności wykopanego dołu. Na wieki pogrzebana w skropionych zbrodniami ziemiach fałszywie pięknego miasta, na wieki pogrążona, na wieki zmuszona do pośmiertnego życia wśród łąk, lasów i gór, gdzie odebrano jej życie.    
     Cmentarz Elder Path usytuowany w miejscu harmonii, otoczony kamiennym płotem, zamykanym na rozłożystą ciemną bramę, pachniał latem krzewami białych kwiatów i ciemnych, kulistych owoców bzu porastających gęstą czernią ogrodzenie. Soczyste, zielone trawy kontrastowały z białymi nagrobkami wyrastającymi z ziemi w szyku utworzonym przez człowieka, jakby równych rzędów zębów rekina, oznaczających pożarte ofiary. Rozsypane posągi aniołów i ludzi budowały dyskretnie klimat obcości, i nieznanego. Dla jednych piękny, dla innych wzbudzający cichy lęk przed śmiercią wystawiającą złudnie martwe, kamienne ręce ku życiom tych, którzy odważyli się tutaj przyjść. Jednakże Elder Path  było miejscem bogatym w mistyczne odczucia rozluźnienia, nostalgii i głęboki rozmyślań przy śpiewie cmentarnych ptaków. Było kotłem uczuć nieokreślonej radości z możliwości przebywania w kopalni przeszłych żyć, wirujących w niewidzialnej otoczce ponad wszystkim co ziemskie. Elder Path uciszało i niepokoiło widokiem z rysującym się na tyle horyzontu technologicznie zaawansowanym miastem i rzeką po drugiej stronie wygrywającej niespokojny rytm natury.
     W skupisku uczniów Waminoa z niewzruszoną miną rejestrowała odprawianie duszy, ostatnie pożegnanie rodziny ze zmarłą, ale Liz Schaefer nie posiadała nikogo oprócz kuzyna, z którym posądzono ją o romans i rozbicie rodziny. Upatrzono także, jako przyczynę śmierci żony mężczyzny, która w szale rozpaczy wsiadła do samochodu i odjechała niewidzialną drogą ku niekończącemu się koszmarowi. Nauczycielka nie miała za dobrej reputacji, a jednak zebrało się tutaj wielu ludzi z własnej bądź przymuszonej woli, żeby w prawdziwym smutku wybaczyć kobiecie złe uczynki spełnione za życia. Raccoon stanowiła pokaźną grupę osób, które znalazły się tutaj z braku wyboru. Dziewczyna nie przejmowała się tym, co spotkało Liz, chociaż zgroza targała uczuciami na myśl, że biolożka zaczęła gnić zagryziona przez psy. Waminoę trapiło coś większego, odbierającego kontakt z realnością.
     Myśli napierały na wewnętrzny spokój, budząc niezdrowe w przesłaniu wyobrażenia ociekających krwią zdarzeń. Rudowłosa w niezrozumiałym dla siebie powodów znała sposób i przyczynę zgonu Liz, posiadała trop wskazujący kto mógł wywlec kobietę aż do ogarniętego zła sławą owalu śmierci. Niedorzeczne, chociaż niebywale prawdziwe, informacje zebrane ze snów, w co sama z trudem wierzyła, owocowały autentycznością. Waminoa rozdarła się pomiędzy wiarą a zaprzeczeniem. Tłukła sobie do głowy, to tylko zwykłe przerysowanie wyobrażenia, przypadkiem zdarzenia nałożyły się na siebie, a ty znalazłaś się pośród nich, błędnie interpretując. Wielokrotnie napełniało ją to uczuciem osaczenia i nieustannej obserwacji przez ptaki z cyklopim okiem z drzewa w Goblin Chyrogry, gdzie chłopak imieniem Daniel Orella wyruszył w poszukiwaniu zbiegłych psów. Rozglądnęła się w otępieniu po ludziach ubranych w odświętne, ciemne stroje.   
     Albert Gere nie pojawił się na cmentarzu, nie zamierzał pożegnać się z Schaefer, kobietą nie ukrywającą za życia swojego uczucia wobec starszego mężczyzny. Była w nim zakochana i emanowała uczuciem, co dostrzegał każdy rozumiejący zniewolenie więzami miłości, wprawiającymi w szał nieostudzone zmysły. Ciemnooki ignorował zauroczenie młodszej koleżanki po fachu pochłonięty w swym oddaniu wobec żony i dziecka porzuconych umyślnie, zmuszony przez siły zabierające go w stronę wysepki na rzece. Nauczycielka piękna i kusząca nie zdołała zdobyć skamieniałego serca Alberta, do samego końca walcząc i ulegając szczękom dzikich psów bez osiągnięcia celu. Zmarniały historyk od momentu śmierci syna nie przyjmował do siebie reszty rzeczywistości, błądząc po niezrozumiałych drogach od apartamentowca po owal śmierci. Bywał w szkole sporadycznie, przychodząc i wychodząc o czasie, który jemu odpowiadał, oddalając w nieznane strony lasu Panoptikon i nikt nie był w stanie pomóc zagłębiającemu się w obłęd mężczyźnie. Nie wydawał się przejęty ani pogrążony w cholerycznym żalu, jakby spodziewał się, że taka sytuacja nadejdzie, że żniwo śmierci upomni się o swoje, jakby trzy bezokie psy, darując mu życie wywarły na nim presję cichego triumfowania kolejnych śmierci. Samo zdarzenie z Liz Schaefer nie tknęło Alberta w żaden sposób, wydawał się nawet rozluźniony tym brutalnym czynem, a zmyta posępność ukazała dawne, ledwo tlące się ja. Czyżby oznaczało to, że był winien jej śmierci?

     Ceremonia pogrzebowa zakończyła się wraz ze znikomym rozjaśnieniem nieba. Błękitne oczy ciemnowłosej dziewczyny powędrowały zauroczonym spojrzeniem na dziury czystego niebieskiego oceanu wszechświata. Rozmarzone tęczówki łapały łapczywie rozproszoną jasność słońca, uśmiechając się przelotnie, bowiem przypomniała sobie o miejscu i sytuacji, w której się znajdowała, co ugodziło umysł. Z głuchym upadkiem romantycznej duszy opadła na ziemię gnicia i śmierci, markotniejąc na twarzy od nazbyt ponurej atmosfery. Cynea Ruiz, tudzież Sadness, prezentowała się marzycielskim wnętrzem panny wiecznej melancholii tolerującej żal i cierpienie wychodzące wyłącznie spod pióra jej życia. Miewała zapędy egoistyczne, zlewając potrzeby i uczucia innych na rzecz większej uwagi wobec siebie. Na co dzień ubierała się w poszarpane narcystyczne spojrzenie na świat, obierając trasę prowadzącą do szczęścia, jej szczęścia. Drogę szukaną już od wielu lat. Czuła się niespełniona we wszystkim co robiła, miała wrażenie, że nie pasuje do miejsca, rodziny, gdzie dane było Cynei żyć. Uchodziła za niezdolną do radości dziewczynę skąpaną w płaszczu smutku, za niezdolną do podtrzymywania z kimkolwiek bliższych kontaktów. Mimo to zdobyła utrzymujące się od dłuższego czasu znajomości.   
     Wyraz twarzy Ruiz przeczył wnętrzu dziewczyny, sugerując wyniosłość, buntowniczość i chamstwo owinięte na krtani, z osobowością nagminnie wychwaloną przez własne ja, z charakterem silnej i zdecydowanej, choć rzeczywistość odebrała te cechy na rzecz nostalgicznej burzy w umyśle tej cichej i nie wyróżniającej się bladolicej. Ciemne włosy sięgające ramion, dodawały uroku i pewnej drapieżności do nieco chłodnego wyglądu błękitnych oczu, i grubo zarysowanych czernią brwi, powodując mylne wrażenie nieprzewidywalnej kokietki pragnącej, rozgrzewającej, i porzucającej natychmiast. Pełna twarz o lekkim trójkątnym zarysie i nos z nieznacznie pyzatą budową dodawały dziewczęcej niewinności, wybuchowej mieszanki sprzecznych sił dobrych i złych, niewinnych i perfidnych. Cynea Ruiz nie zdawała sobie sprawy, ze tak działała na ludzi, wyzwalając w nich informacje niejednokrotnie obrażające jej marzycielska duszę.

     Melancholijna twarz odwróciła się w stronę Waminoi wpatrzonej w jeden punkt i myślącej gorączkowo nad czymś, co stanowiło sekret jej zimnego nastawienia. Pogrzeb zakończył się i większość zmierzała już do wyjścia, lecz pewna grupka osób w niekontrolowanych wyrzutach emocji pozostała przy grobie, nie wiedząc czemu to czynią, bezsensownie oplatając wzrokiem świeżo zakopany grób. Cynea szturchnęła nieobecną w ciele dziewczynę, wracając ją na ziemię i kiwnąwszy głową dała znak, aby udały się w stronę miasta neonów, spalin i dudniących pudeł telewizorów, do miejsca, gdzie mogły poczuć się bezpieczniej. Raccoon szła nieprzytomnym krokiem oderwana od psychiki, gniotąc się w sobie obawami, uginając pod ciężarem świadomości rzeczy dziejących się wokół, szepczących złe rzeczy nocami do ucha. Mogłabym powiedzieć jej, mogłabym uwolnić się od koszmarów. Rudowłosa siłowała się z trwogami z patynami; tak czy nie, nie znając konkretnych elementów informacji, jakie posiadała, nie znając powodu posiadania takich wiadomości, które rujnowały budowaną latami otoczkę nieprzenikalności. Ruiz wydawała się najlepszą z tych wszystkich osób, której opowiedzenie spekulacji na temat wydarzeń miałoby sens. Waminoa przeładowana sytuacjami potrzebowała rozmowy wyciągającej z wnętrza niepotrzebne wory zebranych strachów.
     Gdyby dziewczyna postarała się wyjaśnić swoje lęki Tortricidy wprawiłaby przewrażliwioną dziewczynę w wir zakłopotania i zesłała na siebie falę strachu, bijącą z oczu Linney. Ophiura postukałaby palcem w czoło Waminoi, mówiąc obraźliwym tonem o jej głupocie zaś Pyllina rzekłaby, że co ją to obchodzi i rozdmuchałaby niepotrzebnie sprawę, o której nie pragnęła rozmawiać głośno. Valvatida ani Aurita nie okazałyby poszanowania dla słów pieguski, zatem tylko Cynea pozostała wiernym kompanem w koszmarnej drodze. Nie wiem, nie wiem dlaczego chcę jej to opowiedzieć? To ściska mnie, harata wewnątrz, czy to dobry sposób na odpędzenie własnych demonów?
   - Nikt nie wspominał w jaki sposób została zabita Liz – stwierdziła Waminoa, spoglądając niepewnie w kierunku ciemnowłosej, pozwalając sobie na kontrolowane zanurzenie w czeluściach wyobrażeń, otwierając świadomie jeden z wielu worów obsesji. Cynea wzruszyła ramionami, pokazując jak bardzo interesowała ją śmierć znienawidzonej nauczycielki, wzrokiem nie ocierając się o ciało przyjaciółki, patrząc przed siebie na gęsto stawiane budynki zajmujące jej z powodzeniem uwagę. Pieguska zawahała się, gdy bijąca obojętność ze strony błękitnookiej wepchała z powrotem słowa do gardła, przyprawiając o uczucie przejedzenia się cierpkością zachowań. – Jakbyś zareagowała, gdybym powiedziała ci, że podejrzewam, co jest grane?    
   - Powiedziałabym: odkąd tak interesujesz się Schaefer? Była dziwką i zasłużyła na to, co otrzymała. – Mruknęła ciemnowłosa, spoglądając nieustannie na ruch, okrytych butami, z nieznacznym obcasem, stóp wygrywających uliczną melodię człowieczej egzystencji. Nie interesowało ją to w żadnym barwnym detalu, nudziło i wprawiało w nieprzyjemne miotanie mdłościami, zanieczyszczając umysł zbędnymi chwastami informacji siejącymi popłoch w uporządkowanej cywilizacji myśli. Miała większe zmartwienia na głowie niż obcy, znienawidzeni ludzie. Miała ważniejsze sprawy do zrobienia niż wysłuchiwanie mdławych opowieści o niegodziwej śmierci, niegodziwej osoby. Jednak nie uciekła przed tym, co Waminoa wylewała z siebie, nie zdołała zdobyć się na czyn znieważenia pieguski. Raccoon nie należała do zwykłych, papierowych osób placu, których słowa mogła wypuścić wolno, nie starając się zrozumieć ich sensu. – Poza tym, od kiedy stałaś się tak przewrażliwiona tym, co dzieje się z innymi? Może jesteś chora, masz gorączkę? Nie, to gdzie jest Waminoa? 
   - Cynea, daj mi dokończyć! – Rozdarła się rudowłosa, stając na poboczu chodnika w centrum dzielnicy Lutrina tuż obok wystawy sklepowej z książkami z księgarni Conceal Sense, skąd bestsellery smętnym okiem ludzi z okładek patrzyły na dziewczyny zatrzymane w pyle słów. Zmierzyła gniewnym wzrokiem przyjaciółkę, bluzgając na nią niewypowiedzianymi słowami grawerującymi skórę ust w obraźliwym wyrazie, urażona postawą przyjaciółki. Właśnie przebudziła się stara i dobra pieguska o niezdiagnozowanym charakterze umysłu; kąśliwym i nieprzyjemnym jak wijący się w zdradzieckich trawach wąż. Niby cicha, niby zła, niby nie ludzka, a czasem martwiąca się zbyt przenikliwą czułością o innych, huśtająca się nad lasem różnych zachowań, łapiąc owoce osobowości i połykając je bez zastanowienia. – Lis zmarła i nie jest mi z tego powodu żal, ale dziwnym trafem złożyło się, że w tym czasie obydwie byłyśmy w lesie. Domniemam, że jej śmierć nie jest wynikiem przypadku, rozumiesz?
   - Nawet jeżeli, to nie powinno cię obchodzić ani tym bardziej, nie powinnaś się tym zamartwiać – zauważyła dziewczyna, dostrzegając zmienność emocji zachodzących na mimice rudowłosej. Ruiz przestawiła pośpiesznie swoje obojętne nastawienie, kiedy Waminoa wyraźnie siłowała się z bezsilnością drżącą na ustach, przybierając postać zmęczonego chorobą człowieka o zmarnowanym przez walkę z przemijaniem ciele. Ten sekret odnaleziony na cmentarzu, na tęczówkach pieguski dźgnął z premedytacją w egoistyczne serce ciemnowłosej, wydobywając inne spojrzenie na świat obdarty z pozornie gładkiej powłoki – był brzydki. Odczuła gniecenie, jakie zapewne przez cały czas próbowała dźwigać rudowłosa i oczy otworzyła szerzej z niemocy, a napływający znikąd chłód otarł się o policzki, podsyłając smutek i żal. Takie stało się Paradigm Square, zabierające kolory z ludzkich twarzy. – Waminoa, nie ważne jak zło blisko dzieje się obok ciebie, ono nie musi być twoim wynikiem. 
     Rudowłosa zmarła, skostniała od czubka przeładowanej złymi myślami głowy, po nogi odmawiające posłuszeństwa, twardniejące i wciskające się w płynną głębie przerażenia. Ta sytuacja, te słowa w dziwny sposób przypomniały Raccoon wydarzenie, które ziściło i zakończyło się w śnie zrodzonym w psychice przedwczorajszego wieczora. Rozmowa ze skrytym w sidłach tajemnic chłopakiem przebłagała z podobnym wyrazem i nieuzasadnioną, wyczuwalną winą, ale to Waminoa zaciekle próbowała wmówić Danielowi, że świat sam w sobie jest niegodziwym, i kieruje sytuacjami tak, aby brudziły nieświadomie dłonie niewinnych. Piekące déjà vu namieszało w spokoju pieguski i wywróciło do góry dnem przeczucie, że ostatnie wydarzenia cechowały się autentycznością.
   - Wierzysz w sny? – Zapytała, odrywając wzrok od przecinanej przez ludzi powierzchni chodnika wydalającej dźwięki ciągłego końskiego galopu meczącego zmysł słuchu. Samochody warczały, piszczały i rzęziły nieprzyjemnie, nieczysta atmosfera dusiła nieświadomych i to niebo przeplatane chmurami, i błękitem wyglądało na zniesmaczone miejskim życiem placu. Jasne oczy Raccoon błyszczące zawartym w nich strachem, jarzyły się blaskiem tworzącego w umyśle obozu niezrozumienia, tętniącego barbarzyńskim gwarem minionych wydarzeń rzeczywistości i realiów koszmaru.  
   - Sen jest wytworem umysłu, nie można opierać się na nich i nimi kierować domysłów – stwierdziła ewidentnie przejęta stanem rudowłosej. Cynea do końca nie rozumiała, co chciała przekazać jej roztargniona dziewczyna w swym bełkocie plączących się w powietrzu słów, brzęcząc złowrogo. Zdawała sobie sprawę ze założeń sugerujących nieprzypadkowość w śmierci nauczycielki biologii, ale nieskładnie przekazywane informacje przez Waminoę nieskutecznie przekonały ją do tej odważnej w znaczeniu teorii. Ruda, mów jaśniej… Chyba nie ty ja zabiłaś?
   - Wiesz, muszę iść. – Przerwała nagle rudowłosa i w biegu udała się w przeciwna stronę, w stronę bliską do kierunku cmentarza, wciąż tlącego się od wrzących emocji pogrzebowej uroczystości. Ciemnowłosa odprowadziła zmęczonym spojrzeniem gorączkowo oddalającą się nastolatkę w głąb mniej uczęszczanych obszarów Lutriny, czarnych, niebezpiecznych terenów Paradigm Square. Słowa Cynei w jaki sposób ruszyły psychikę Waminoi, ruszyły świadomość nasuwającą nowe skojarzenia, nowe wizje mniej chciane i przyprawiające o nierówny stukot serca. Czyżby to jednak była prawda? Daniel Orella nie istnieje, jest wytworem mojego umysłu? Ale… niemożliwe, przecież mam pocisk?

***

     Ciemny samochód jechał nadmiernie szybko ulicą rozłożoną lasem po asfalcie zapomnianym przez innych. Swobodny rytm silnika przy akompaniamencie ptaków z gęstych koron drzew roznosił się gromkim echem po przestrzeni matki natury, brudząc wieczysty ład. Lost Henry Road od wielu lat nie była uczęszczana przez mieszkańców paradygmatowego placu. Odkąd jedyne miejsce, do które trasa prowadziła zostało zamknięte, spękany asfalt okrył się zapomnieniem w umysłach ludzi zdominowanych myślami o własnym życiu. Ciemny samochód przerwał niegodziwą passę, rozgniatając przykrytą puchem pyłków i piachu drogę, odciągając od zatracenia się w naturze pochłaniającej wolno tę ludzką rzecz.
     Dwie dziewczyny siedziały w pojeździe wygodnym i zdobionym luksusem, w pełnej napięcia próżni, w której słowa nie miały szansy na dotarcie do celu, rozsadzane ciśnieniem niedomówień i gróźb. Milczały skupione na obserwacji lasu Panoptikon, uchodzącego za ostatnie miejsce godne wizyty młodych kobiet, wyglądającego na dziewiczą oazę zła nawet z perspektywy pasażera i kierowcy. Długowłosa blondynka prowadziła pojazd z nerwowym napięciem zdobiącym dłonie zaciśnięte zbyt mocno kole sterującym. Gniew nie ukrywał się, nie próbował utajniać przed towarzyszką i prężnie z siłą niekontrolowaną, wypiętrzał się na twarzy o niezaprzeczalnie słodko-gorzkiej urodzie.
     Valvatida Kruger posiadała jednak złe wnętrze nie współgrające z zarysem delikatności w jej pociągłych, jasnych oczach i bladych ustach układających się zazwyczaj w wyraz niepewności na lekko kwadratowo zakończonej twarzy. Spaczona, charakteryzowała się burzliwym stanem umysłu odbiegającym od osobowości większości kobiet tego świata. Nie krępowała się w wypowiadaniu obraźliwych i niejednokrotnie raniących słów, a jej ręce przystosowały się do konfrontacji z powierzchniami innych ciał ludzkich. Cechowała się zapędami sadystycznymi i brutalnym postrzeganiem świata, i istot w nim żyjących. Pozbawiona skrupułów jasnowłosa dziewczyna; ironiczna i sarkastyczna, nie ulegająca gestom sumienia, wydawała się egzystować z demonami gniewu i niezadowolenia; to prawdziwe ja Mysterious. Całkowitym przeciwieństwem Valvatidy była jej towarzyszka z siedzenia obok o znudzonym spojrzeniu, stukająca rytmicznie palcem w szybę mknącego samochodu.
     Psyllina Worden posiadała podobnie blond włosy, co zdenerwowana Kruger, ścięte krótko do połowy długości smukłej szyi. Należała do osób wyobcowanych i mało towarzyskich, mających swój świat w głębi dziwnej psychiki; typowa Outcast. Zdawała się być nadmiernie drażliwa na wydarzenia, jak i obojętna na sytuacje dziejące się w pobliżu. Jasnowłosa potrafiła męczyć swoim marudnym usposobieniem i markotnością zawisła na okrągłej twarzy, gdzie pełne piwne oczy o migdałowym kształcie patrzyły z nudnym wyrazem na wszystko wokół siebie. Nos o osobliwym, wąskim wyglądzie dodawał do urody Psylliny zimnego charakteru i wyniosłości chłodnej duszy.
     W oddali majaczył spokojny zarys rzeki Chrism Creek, co potwierdzało, że dziewczyny przejechały większość trasy i minęły okryty złą sławą owal śmierci. Tuż obok czarnego samochodu pędzącego nieustannie wzbijały się w wzwyż wzgórza i góry Hiddenview o majestatycznym wyglądzie kruszejącym serca wyraźnym odczuciem niebezpieczeństwa płynącego z ich szczytów. Garby ziemi pogrzebały na swym łonie wielu śmiałków, którym wydawało się, że mogą zdobyć to miejsce stworzone do bycia niezdobytym przez chciwe ludzkie istoty, Hiddenview pozostały cichym poplecznikiem śmierci. Psyllina poruszyła się nerwowo, kiedy silne ukłucie w plecach przeszkodziło dziewczynie w wygodnym opieraniu się o siedzenie. Widok gór napełnił ją smutkiem i goryczą wyczuwalną na grzbiecie języka, dławiącą palącym smakiem wnętrze jamy. Niespokojnie spojrzała na Hiddenview, przyprawiając się o mdlące szamotanie żołądka i wzbierający w środku płacz. Odwróciła głowę w druga stronę pozwalając sobie na zanurzenie myślami w zimnej toni rzeki i uspokojenie rozhisteryzowanej psychiki sugerującej, że coś wydarzyło się niegdyś na tych pasmach gór. Worden od urodzenia mieszkała w Paradigm Square, ale ten obszar lasu Panoptikon zwiedziła po raz pierwszy podczas tej podróży z Valvatidą jako przewodniczką. Tylko odważni, łaknący wrażeń i pozbawieni rozumu zapuszczali się tak daleko, jej to nie było potrzebne ani do szczęścia, ani do odkrycia w sobie pozytywnych uczuć wzburzonych adrenaliną.
   - Czy twoje grobowe milczenie jest jakąś aluzją do pogrzebu tej całej Liz? – Zapytała z dozą wyczuwalnej ironii barwiącej słowa. Kpina skapywała z rozdartych w delikatnym, negatywnym uśmiechu ust panny Kruger i pełzła świadomie ku kręcącej z dezaprobata głową Psylliny.
   - Ej, blondyna! – Zawołała donośnie, ale bez gniewu w silniej brzmiącym głosie. Spiorunowała wzrokiem o piwnej mieszance barw postać Valvatidy rozbawionej sytuacją, w której jej władza mocno ukazywała się Worden; zdominowanej przez zbrudzony umysł i wrzeszczące myśli długowłosej. - Odwal się z łaski swojej. Nie widzisz, że zajmuję się przyjemniejszym zajęciem niż oglądanie tych twoich nadętych oczek?
   - Nie szczekaj za głośno, nie jesteś u siebie – upomniała dziewczynę właścicielka czarnego samochodu, ubierając na twarzy wyraz niezadowolenia. Nie mogła pozwolić sobie na zniewagę ze strony Psylliny, toteż zaprzestała droczyć się i pokazała kto jest ostatecznym władcą tej bezcelowej dyskusji. Piwnooka rzuciła jedynie badawcze spojrzenie i zamilkła na chwile krótką, dającą czas na ostudzenie emocji.
   - To proszę, wypuść mnie – zaproponowała spokojnie, poprawiając się w siedzeniu, kiedy uświadomiła sobie jaką niewygodną przyjęła pozycję i do rozmowy, i do patrzenia na przewijający się świat drzew. - Jak sobie przypominam to ty wywlekłaś mnie z domu…
   - Dlatego siedź cicho, bo jesteś mi potrzebna – warknęła ciężko wypuszczając powietrze z przepompowanych płuc. Opanowała się, chociaż w mniemaniu Valvatidy przejawiało to oznak największej słabości. Powstrzymywanie emocji  dla Kruger równało się ze zwyczajnym kłamstwem i okłamywaniem samego siebie; sama nie często posuwała się do takiego czynu tłamszącego gniew, ale w tej wyjątkowej sytuacji postanowiła być odrobinę łagodniejsza. Worden nie przypadkowo została wybrana przez wybredny gust długowłosej i w tej długiej podróży lasem Panoptikon miała to niecodzienne, wyjątkowe znaczenie. 

     Wysoki budynek z czerwonej cegły majaczył na tle dalszej części pokaźnego drzewiastego boru, gdy samochód zatrzymał się nieopodal jego zamkniętych dębowych drzwi. Szpital psychiatryczny AvalDoor opuszczony przed paroma laty z powodu upadku finansowego straszył pustką swych pokoi i korytarzy okrytych kurzem piękno natury okalającego zewsząd budynek. Atmosfera wokół zgęstniała i nabrała nieznacznego wrażenia obłędu, i ciągłej obserwacji przez byty ukryte za oknami szpitala. Tam przecież nikogo nie ma. Pomyślała Psyllina, wychodząc z samochodu krokiem niepewnym, obawiającym się zwykłego budynku mieszającego w jej głowie złymi wizjami. Przenikliwy spokój panujący nad ich postaciami pozbawiony był odgłosów zwierząt i szumu rzeki przedzierającej się kawałek na wschód od dwójki dziewczyn. Spokój zbyt wyraźny i demaskujący wiadomą prawdę, że miejsce to w rzeczywistości należało do chorych ludzi, których wyobrażenia i marzenia dziwne pozostały na wieki w murach AvalDoor. Na skórze Worden odbił się ślad cierpienia jakie niespodziewanie opadło na nią wraz z zawyciem północnego wiatru, cierpienia pacjentów zapomnianych przez wszystkich tylko nie przez żniwo śmierci.
     Valvatida niewzruszona kątem oka rejestrowała reakcję Psylliny ewidentnie poruszonej smutnym obrazem upadłej i niszczejącej budowli przyprawiającej o myśli, i pytania niepotrzebne. Długowłosa również to widziała, to przemijanie i odchodzenie w dal niepamięci miejsc, ludzi i wydarzeń, ale nie zakrzątała sobie tym czystego, gniewnego umysłu, nie rozpaczała nad naturalnym biegiem wydarzeń zabierającym ze sobą to co ważne dla świata. Panna Kruger o leniwym sercu była nieczuła na takie melancholijne widoki i narząd nie zabił jej mocniej, kiedy powiew wiatru przywiódł ciężkie uderzenie na klatkę piersiową. Wyciągnęła papierosa, jakby cała atmosfera nic nie znaczyła dla niej i odpaliła go, smętnie spoglądając na pochmurne niebo, przewidując czy będzie padać.
     AvalDoor pozostał poza zasięgiem oczu młodych kobiet zapuszczonych w głąb lasu podobnie ponurego i świszczącego marami przeszłości. Prowadząca Valvatida znaczyła swoją drogę smużką dymu drapiącego milczącą Psyllinę kroczącą tuż za nią z miną wyrażającą zmęczenie. Dziewczyna, która nie posiadała więcej uczuciowości niż długowłosa, przejęła się historią szpitala nieustannie wiszącą w powietrzu, między murami i w przestrzeniach Panoptikonu. Każda próba opamiętania się kończyła pojawieniem przeczucia, że jest związana z tym miejscem w sposób sobie nieznany i wzywający ją do pozostania tutaj. Bała się, co nie należało do typowych zachowań stąpającej twardo i zdecydowanie dziewczyny o blond włosach.
     Las zakończył się i pusta przestrzeń okalała jasnością oczy nastolatek przywykłe do chronicznej ciemności. Staw otoczony łąką i rzeka Chrism Creek dająca odgłos sunącej korytem wody odmieniały to miejsce, i zabrały cały smutek w nim zawarty. Psyllina odetchnęła i ciężar opadał, uwalniając z poczucia winy i wewnętrznych rozterek doprowadzających zmysły do obłędu. Ustawiła się obok towarzyszki nie mogąc nacieszyć się widokiem pozbawionym piętna śmierci i zapomnienia. Widokiem, chociaż nostalgicznie malującym swój obraz, przepełnionym złudną radością i śpiewem ptaków nie słyszanych od jakiegoś czasu ich wędrówki.
     Przy brzegu stawu siedział mężczyzna bliski pięćdziesiątego roku życia z wędką utkwioną w dłoniach i haczykiem dryfującym na nieruchomej, lustrzanej tafli brudnej cieczy. Głowę jego z posiwiałymi, przydługimi włosami zakrywała niebieska czapka z daszkiem osłaniającym zmarnowane patrzeniem na świat oczy; wyblakłe i pozbawione chęci do dalszej egzystencji zielone tęczówki. Gęste brwi spięły się na brzęk stukotu obuwia, delikatnego kroku niewątpliwie należącego do płci pięknej, a pyzate policzki pełne zarostu nabrzmiały od napięcia mięśni.
   - Hej, Todd. – Valvatida zwróciła się po imieniu do mężczyzny, podchodząc bliżej jego przykulonej postaci nie cechującej się szczupłym wyglądem. Wzrok dziewczyny padł na staw śmierdzący zepsuciem i zdobiony pływającymi bezwładnie po powierzchni martwymi ciałami ryb. Pokręciła głową z zażenowaniem. – Nie połowisz sobie dzisiaj ani chyba już nigdy. To miejsce umarło, taka prawda.
   - Wiem co się stało i co cię tutaj przyprowadza – oznajmił dziewczynie, nie kierując ku niej spojrzenia. Poprawił w dłoniach wędkę, wzdychając ze smutkiem. Blond włosa skrzyżowała ręce na brzuchu, analizując dokładnie słowa wędkującego człowieka. – A moimi rybami się nie martw.
   - To bardzo dobrze – wyraziła zadowolenie poprzedzone gniewnym uśmiechem rządnym rozlania krwi w tym kruchym momencie zniewagi jej osoby. Zachowanie mężczyzny drażniło niezbyt spokojną tego dnia Valvatidę tykającą niczym ładunek wybuchowy. Słowa zielonookiego wyraźne ignorowały władzę dziewczyny, stawiając ją w marnej pozycji, gdzie jej władcza ręka nic nie mogła zdziałać. Blondynka postanowiła odegrać się w sposób, jaki siwobrody zapewne się nie spodziewał i to ujęło rozeźlenia z jasnych oczu, napełniając długowłosą. - Ale zanim przejdziemy do najważniejszych rzeczy, może poznasz moją przyjaciółkę. Psyllina Worden.
     Oczy mężczyzny zadrżały na dźwięk imienia i nazwiska dotychczas nieznanej mu dziewczyny, źrenice oszołomione powiększyły się i zmniejszyły prowadzone wewnętrznymi zmianami w ciele Todda. Odwrócił się, mimo iż postanowił ignorować osobę Valvatidy jak już kiedyś przysiągł to tej wrednej istocie, ale pragnienie wezbrane w nim było silniejsze i to ono wyznaczyło dalszą drogę jego postępowania. Wiedział, że nie powinien tego robić, że żal na nowo odezwie się w jego sercu i ponurość Paradigm Square kolejny raz pochłonie go w zimne, oślizgłe ramiona strachu. Ale moment ten, chociaż słono płacony resztkami sił, był wyjątkowy i kojący zranione od środka ciało mężczyzny, pobrużdżoną psychikę od wydarzeń przeszłości. Uleczyło go na tę chwilę spotkanie się oczu, jednak Todd szybko odwrócił głowę, wracając do zajęcia wykonywanego od paru godzin.
   - Nie mam ochoty… - mruknęła zdezorientowana Psyllina, kiedy zmieszanie obcego człowieka pozostało na jej twarzy badawczo oglądniętej przez zielone spojrzenie wędkarza. Czuła spływającą w dół niemoc i beznadzieję wirującą, i dzwoniącą w uszach przygłucho odbierających dźwięki. Nie rozumiała co to wszystko miało na celu, ale nie pragnęła dowiadywać się więcej, nie teraz, kiedy wyssana z energii błądziła myślami daleko od AvalDoor i stawu martwych ryb, gdzie każdy element zdawał się wżywać ją i mówić, że tutaj jest jej miejsce. 
   - Dobrze się składa. Teraz potrzebowałabym, abyś odeszła. Mam prywatne sprawy do załatwienia. – zaklaskała w dłonie panna Kruger i pochwyciwszy ramiona dziewczyny smukłymi palcami o ostrych krwistych pazurach nakierowała ją na drogę wiodącą ku Panopikowi. Worden posłusznie zwróciła się na trasę przemierzona chwilę temu i pchana delikatnie przez siłę Valvatidy odeszła na sam skraj łąki, zatrzymując swoją oderwana od rzeczywistości postać przy wyniszczonym drzewie bez liści.

   - Element zaskoczenia – rzekł, przewracając w dłoniach wędką, a głową spuszczoną, kręcąc na boki. Udawał doskonale przed dziewczyną swojego niewzruszenia widokiem, jednak w głębi siebie uderzał żalem o obrazy przeszłości, pragnąc zniszczyć ich sentymentalny widok, powracający nieustannie Ku własnemu zadowoleniu przyzwyczaił się do cierpienia, dlatego ubieranie obojętnej twarzy nie sprawiało mi takiego problemu i bez kłopotu nałożył kamienną minę na zimne policzki, i suche usta. - I sądzisz, że to ci pomoże?
   - Jakbyś się przyjrzał, to oczy ma po matce, jak myślisz? – Długowłosa dalej ciągnęła grę emocji, świadomie przeciągając strunę wytrzymałości nerwów mężczyzny. Radował ją widok wyższości nad kimś, kiedy w dłoniach miała bezcenną kartę przetargową sumiennie przewracającą w rzekomo ostygłych na wrażenia afektach. Valvatida potrafiła być uparta i brnąc w bezowocnych czynach do skutku niespodziewanie następującego po wytrwałej walki z uczuciami. Perfekcyjnie okrutna.    
   - Jesteś za wredna jak na taką słodką twarzyczkę – oznajmił, ledwie utrzymując głos w jednostajnym, opanowanym tonie o wyraźnej barwie zmęczonego człowieka. Nie, nie mogę się złamać, bo ona tego właśnie chce. Wytrzymam, już tyle w życiu wytrzymałem, to tylko drobny kamyk na drodze przeszkód. Uspokajał się, oddychając głęboko i wzrok wyrzucając daleko na spokojną i mętną, martwa taflę stawu, gdzie pochłaniały go unoszące się ponad wodą dusze ryb w mglistej, szarawej formie.
   - Widzisz, świat nie zawsze wie co robi – wzruszyła ramionami, pokazując ile obchodzi ją jego zdanie o niej. Dla siebie była idealna w takiej postaci o niewinnym wyglądzie i winnym charakterze. Uwielbiała swoje ja, co mogło się odznaczać narcyzmem, ale nie w mniemaniu Valvatidy. Jestem dobra w tym, co robię, dlaczego więc mam tego nie lubić? Tłumaczyła swoje postępowanie, przecząc wyraźnie, że kieruje się samouwielbieniem. Po prostu doceniam rzeczy i ludzi stworzonych do życia w tak bezwzględnym świecie. Ja jestem utworzona idealnie, jakby specjalnie uformowana na wzór tego całego plugastwa, aby pozostać odporną na wszystkie te brudy tworzone przez człowieka. Tak, bez cienia wątpliwości, wychwalała siebie.
   - Tutaj najwyraźniej pomylił się bardzo – stwierdził, uśmiechając się pod nosem ze znikomym triumfem po wypowiedzianych, obraźliwych słowach. Todd wielokrotnie zastanawiał się czy Valvatida jest normalna, czy w jej życiu nie wydarzyło się coś, co tak silnie ją zniszczyło. Nie zdołał przetłumaczyć sobie, że była taka od początku, nie mieściło mu się to w głowie i wylewało na zewnątrz niedowierzaniem, że blondynka o wyglądzie niejednej nastolatki w tym mieście miała tak deformowane myślenie o ludziach i świecie. - I co chcesz tym wskórać?
   - To piękne dziewczę, której postać dane było ci zobaczyć i jej życie marne jest uzależnione od twoich decyzji – oznajmiła rozbawionym głosem, gotując się wewnątrz ignorancką postawą mężczyzny. Jednakże postanowiła pozostać we względnym opanowaniu wymuszonym na sobie, rozumiejąc, że wybuchnięcie krzykiem utwierdziłoby Todda w postanowieniu niebratania się z nią po raz kolejny. Ilekroć zastraszał ją tymi słowami, ona w słodkiej oprawie wokół siebie zwodziła go i oddalała od zamierzeń postawionych przez niego sobie. Za dobrze znała zielonookiego, aby w prosty sposób spalić się na stracie próby ujarzmienia go ponownie.  
   - Wywierasz na mnie presję, tego się spodziewałem – Pstryknął palcami, co zastępowało doskonale zdanie ”Wiedziałem, że tak zrobisz!” i przytaknąwszy głową uzupełnił gest. Dziewczyna przeniosła ręce, utwierdzając kończyny na biodrach i przez chwile wpatrywała się w odwróconą tyłem sylwetkę mężczyzny ubranego w kitel biały, chociaż zanieczyszczony leśnym krajobrazem. - Ale ona nic dla mnie nie znaczy.
   - Naprawdę? Twój wzrok przeczy wszystkiemu. No weź Todd, obydwoje wiemy jaka jest prawda. – Prychnęła pogardliwie, a siwobrody zdał sobie sprawę, że gra w uciekanie w niczym mu nie pomoże. Valvatida pokazała jak świetną jest manipulatorką i jak dobrze wykorzystuje uczucia drzemiące w ludziach. Jego emocje znane dobrze blondynce zostały wykorzystane przeciwko niemu i to przybiło ostatecznie łatkę przegranego. Upuścił wędkę, nie mając siły na udawanie, że brodzenie haczykiem w martwym stawie jest angażującym uwagę zajęciem. - Masz tylko dowiedzieć się, co jest grane w tym parszywym mieście, rozumiesz przecież, jak ważne jest nasze bezpieczeństwo? Owal śmierci pozostawiam pod twoją obserwacją i myślę, że gwarantujesz mi pozytywne wyniki w śledztwie.