środa, 6 lutego 2013

Rozdział I


Martwy rezerwat

     Paradigm Square należało do cichych miasteczek, nie zbrudzonych wielkomiejskim rytmem niechlujnego życia. Obywatelom spokojnego paradygmatowego placu mieszkało się wygodnie na łonie mieściny, przecinanej rwącą, szeroka rzeką Chrism Creek i wybrzuszonej pasmem niewielkich gór i wzgórz Hiddenview, piętrzących się na horyzoncie północy. Bez zbędnego szumu i smrodu z przetłoczonych od samochodów ulic istniała w harmonii z naturą, okalającego teren lasu Panoptikon, czyli wszech wzroku okolicy. Malowniczy okrągły rynek i rzeźba w kształcie człowieka ze związanymi skrzydłami, przywiązanymi do ciała kamiennym rzemykiem, stanowiły symbol miasta wraz z zabytkowym mostem, napawały zauroczeniem najdrobniejszych detali. Paradigm Square, tworzyło ostoję dla zmęczonych umysłów. 
     Dwie różniące się od siebie diametralnie dzielnice, stały po przeciwnych stronach rzeki. Vulpes rysowała się wyraźnie lesistymi terenami z większym obszarem  pasma gór zawartych na jej ziemiach. Ubrana w kamienice i zabytkowe budowle, chowała w sobie czar minionych epok. Lutrina przybierała postać bardziej zurbanizowanej i poddanej erze technologii, gdzie górowały stalowe kolosy biurowców, wieżowce, bloki  oraz charakterystyczna ulica bogatych domów jednorodzinnych prezesów wielkich korporacji i pracowników ratusza. Wspólnie budowały spójną całość, będąc biegunami miasta Paradigm Square. 
     Sielanka paradygmatowego placu została zbrudzona czynem z rąk nieznanego. Atmosfera zagotowała się strachem niewinnie, wiszącym nad świadomością ludzi. Przytłaczająca wiadomość rozniosła się po ulicach  dzielnicy Vulpes o śmierci trójki osób, odnalezionych w sypiącej się kamienicy, przygotowanej do rozbiórki. Od miesięcy niezamieszkiwana przez żadnego lokatora, stała na uboczu centrum za domem handlowym i kinem nieopodal mniejszego rynku, z którego szło się prosto na parkowy amfiteatr. W jednym z mieszkań zawieszone na hakach przybitych do sufitu, wisiały ciała, korpusy pozbawione kończyn, z żałośnie wygiętymi w rozpaczy ustami. Przekrwione oczy lekko zachodziły do góry, połówki źrenic, spoglądały spod powiek w stronę nieosiągalnego nieba.
     Wstrząsnęło to społeczeństwem. Masowa zbrodnia zdarzyła się na uliczkach miasta po raz pierwszy z tak rozległym okaleczeniem ciała, co powodowało domysły wśród dziennikarzy i policji, że to robota seryjnego mordercy, tworzącego specyficzną symbolikę w swoich zabójstwach. Chociaż zdarzały się w Paradigm Square morderstwa o różnorakim charakterze nigdy, nie sprowadziły nad miasto tyle ciemnych chmur, osaczających wewnętrzny spokój, zlizujących z dni ciepłe kolory.

     Szkoła Pellington Scecondary School mieszcząca się w dzielnicy Lutrina w szczególny sposób uczciła śmierć trzecioklasisty Marka Gere’a, syna nauczyciela historii, wykładającego w tej placówce. Zwołani uczniowie, zebrali się w sali gimnastycznej w celu, wysłuchania dyrektora, mdławo opowiadającego o grożącym niebezpieczeństwie i wyrażającego wielki ból po stracie chłopaka oraz o chęci wsparcia i ogromnym współczuciu wobec ojca nastolatka, którego osoba nie zjawiła się dzisiaj w szkole. Grzmiący głos mający brzmieć przekonująco, drażnił wiele osób, dla których wręcz teatralna mowa mężczyzny, przybiła sztucznym dźwięczeniem słów.
     Waminoa Raccoon w prawdzie znała chłopaka z widzenia w szkole, czy czasem na ulicach, ale wiadomość nie wzbudziła w dziewczynie żalu. Wykruszona w środku depresyjnym stanem, wyzbyła się empatycznych uczuć wobec kogokolwiek, zamyślając się przy każdej godnej do tego chwili. Zamglona myślami twarz  o trójkątnym kształcie ze skórą nakrapianą wieloma śladami piegów i błękitnymi oczami, wbitymi w ścianę naprzeciwko siebie, pokryła się napiętym wyrazem. Trapiła ją coś i do końca nie była pewna, czego się obawiała, kiedy wieczory nastawały i budziły się poranki. Smutek siedzący w niej, doprowadzał Waminoe do szału. Gniewnie ściskała rudawe włosy, spięte w niedbałego warkocza, żałując, że nie ma przy sobie środków uspokajających jedynie paczkę tabletek nasennych, zakupionych po drodze do szkoły.
     Zwinięta mocniej w zarys pieści dłoń zawyła bólem iskrzącym z małego palca, odbiegającego kolorem od reszty skóry. Ta część ręki ostatnimi czasy dopiekała piegusce przy porywczych i nieprzemyślanych ruchach. Przedłużony cichy syk wydobył się z gardła dziewczyny, wpatrującej się w rozwiniętą dłoń. Siedząca obok jasnookiej nastolatka, zainteresowała się obsesyjnym masowaniem palca przez Raccoon, jakby dziewczyna, chciała zedrzeć skórę.
   - Wciąż to samo? – zapytała dziewczyna zmartwionym głosem, badając osobę Waminoi przeszywającym szarym wzrokiem, siedząc obok Raccoon. Tortricida Linney wzbudzała współczucie swoją ciągle wystraszoną miną, widniejącą na twarzy i  delikatnym głosem wyrażającym niepewność. Zagarnęła ciężkie kasztanowe włosy, układające się w głębokie fale, za ucho. Rękawki bluzki w pomarańczowo czarne paski zawinęła na dłonie, to oznaczało, że przejęła się losem jasnookiej nastolatki i gryzła się wewnątrz obawami. Współczucie i empatia Tortricidi nie znały umiaru, drażniły nie zastanawiającą się nad życiem innych Waminoę. Rudowłosa chowała głęboko w sobie to niezrozumienie wobec uczuciowości Linney, lubiąc przyjaciółkę ze szkolnej ławki. Nadano szarookiej przydomek Lost ze względu na charakter dziewczyny, którego Waminoa była przeciwieństwem zwanym przez grono wtajemniczonych Heartless.
   - Tak, dopieka mi strasznie – ożywiła się uśpiona przemową dyrektora Raccoon. Przerzuciła na Tortricide wzrok, zamalowany grubymi krechami obaw. Linney przez swoją uczciwość wobec przyjaciół stała się dla Waminoi obiektem chłonącym słowa, chodzącą żywą skrzynką, gdzie rudowłosa wrzucała sekrety. Od dobrych paru tygodni przy wolnych chwilach na korytarzu, zwierzała się kasztance z nawiedzających ją koszmarów, otrzymując wsparcie empatycznej dziewczyny. – To głupie, ale wydaje mi się, że ból ręki, związany jest z tymi snami, bo dłoń boli mnie właśnie od czasu tych nocnych wizji. Odkąd biorę tabletki nasenne koszmary są wyraźniejsze. Pokusiłam się nawet o skompletowanie drogi, którą przemierzam. Dosłownie zrobiłam mapę i wszystko się zgadza. To Paradigm Square jestem tego pewna. Myślę, że coś jest tam, czego nie pamiętam, a co pamięta mnie, czy jakoś tak. Po prostu to sprawdzę. Brzmi, jakby była szalona…
   - Wierzę ci – mruknęła dziewczyna. Historie snów znała lepiej niż niejedną ulubioną książkę z małej biblioteczki w pokoju. Obrazy niosące koszmary budziły w szarookiej odrazę, przewrażliwionej na punkcie rzeczy abstrakcyjnych. W snach widziała odbicie wewnętrznych trwóg. Sądziła, że silne emocje zawarte w człowieku, wychodziły na zewnątrz umysłu właśnie poprzez koszmary nocne, wskazując problem, uwierający na najczulszy punkt psychiki. Tortricida wspierała błądzącą po samo niezrozumieniu Waminoę w poszukiwaniu rozwiązania. Skrycie dopingowała dziewczynie w odtwarzaniu szlaku, wyrysowanym na kartce z bloku, choć nie zamierzała proponować piegusce wsparcia w marszu. – Jak uważasz, dokąd zaprowadzi cię ta trasa?
   - W sam środek lasu Panoptikon – wyjaśniła z lekkim wahaniem. Bała się? Obrazy przedstawiające las w snach, doprowadziły do małej paniki, powstającej na myśl, o błąkaniu się po jego zaroślach bez żadnego towarzystwa, brzmiało niebezpiecznie. Drżała głęboko w ciele, nie chciała być słaba przed własnym ja, nie chciała godzić się ze świadomością, lękiem wspominającym, że lasy są ciche, złudne i złe, że obawiała się ich. Rozwiała kłęby ciemnych chmur osaczających głowę, tłumacząc sobie, że to tylko ciemne skupisko drzew. Pod nosem zaczęła, wypowiadać ciche słowa, skierowane to do przyjaciółki, to do wyłącznie swojej osoby. – Tam coś musi być, jakieś wspomnienie. Kiedy byłam mała, chodziłam tam z ojcem…  
   - Waminoa? – przerwała dziewczynie kasztanka, otoczona nićmi zaniepokojenia. Czuła się winna, że nie robi nić więcej w tej sprawie, dlatego szukała ukojenia w słowach rudej przyjaciółki. Pieguska zwróciła się do niej wyrwana z letargu rozmyślań, zastanawiając się czy towarzyszka wołała ją po imieniu. Linney, nie teraz! Załkała wewnątrz siebie, ujrzawszy twarz dziewczyny, pokrytą widocznymi śladami zmartwienia. - Nie masz mi za złe? Poszłabym z tobą… Nie czuję się na siłach.
   - Nie. Oczywiście, że nie! – zaprotestowała Raccoon, marszcząc czoło. Towarzystwo Tortricidy okazywało się pożyteczne, gdy człowieka coś trapiło, a sama rozmowa, wystarczyła do okiełznania niespokojnych myśli, lecz branie szarookiej przyjaciółki na wyprawy w ciemne zakątki lasu, ocierało się o desperackie posunięcia. Linney nie słynęła z odwagi, w razie zagrożenia zostałaby przy osobie, z którą przybyła ze względu na strach przed samotną ucieczką. Zdecydowanie wolała zginąć przy znanej sobie osobie niż rzucić się do biegu bez niczyjej pomocnej dłoni. – To są moje jakieś przerysowane wyobrażenia. Wszystko będzie dobrze, dam radę sprawdzić to bez pomocy. Spróbuję zrozumieć moje własne szaleństwo, moje własne prywatne piekło…

     Czerwony plecak leżał otwarty na łóżku rudowłosej dziewczyny, krzątającej się w zamyśleniu po pokoju. Do wnętrza torby zdążyła wrzucić brudnopis i czarne pióro, zgiętą na pół wyrysowaną mapę miasta ze snu i poręczną latarkę, gdyby ciemność stawiała opór oczom. Kręciła się przechodząc z kąta w kąt, analizując dokładnie przedmiot po przedmiocie, jaki mógłby się przydać dziewczynie w lesie. Co ja wyprawiam? Naprawdę się tym przejęłam? To niedorzeczne, ale dość intrygujące. Chyba naprawdę sądzę, że coś tam zobaczę, a jeżeli zobaczę? Pochwyciła w dłonie plecak, decydując się na ostatnie dwie rzeczy i zbiegła roztargniona po schodach, wpadając do pustej kuchni. Z szafki tuż obok zlewu wydobyła nóż mierzący niecałe piętnaście centymetrów, lśniący niezarysowanym metalem. Pieguska wpatrując się w przedmiot uporczywym wzrokiem, przysięgała przed sobą, że ostra rzecz nie będzie jej służyć, jako bron przed stworzeniami ukazanymi w snach. One nie istnieją. To wyłącznie zabezpieczenie umysłu przed jego własnymi okrucieństwami. Owinąwszy nóż w szmatkę pozostawioną na blacie, wrzuciła go do plecaka z niemałą odrazą. Spod zlewu wydobyła stare rękawice robocze ojca, otrzepując z kurzu materiał.
     Zatrzasnęła za sobą drzwi wyjściowe, zmagając się z zimnym podmuchem wiatru, tarmoszącym twarz. Od strony garażu nadszedł wysoki mężczyzna o włosach brązowych przeplatanych wieloma pasmami siwizny i kontrastujących wyraźnie błękitnych oczach. Uśmiechał się do dziewczyny, ujrzawszy ją z daleka, porzucił popołudniowe grzebanie w mechanice samochodu, podchodząc do córki.  
   - Uważaj na siebie – rzekł, przerzucając brudny podkoszulek przez ramię, którym przecierał wycieraczki. Terror rozsiał się na łono miasta, wzmagając u obywateli Paradigm Square instynkty, kierujące rozsądkiem, stawiające w umysłach ludzi receptory wyczulone na drgania niebezpieczeństwa. Bruce Joel, jako ojciec jedynego dziecka, postanowił zainteresować się nieco bardziej młodzieńczą psychiką dziewczyny, lekceważącej istotne zagrożenie, czyhające w niewiadomych miejscach miasteczka. Nigdy nie zarzucał Waminoi lekkomyślności czy nadgorliwego targania życia na śmierć, bowiem nie często się to zdarzało, lecz bywały momenty, kiedy pieguska traciła poczucie wartości własnej egzystencji i szła ramię w ramię z sytuacjami głodnymi na dar, którym biło serce rudowłosej. Raccoon speszona poprawiła torbę, trzymaną w dłoniach, by upewnić się, że nie spadnie, że nie zostanie wyrwana i powędrowała wolno wzrokiem na postać czterdziesto trzy letniego mężczyzny.
   - Dobrze wiesz, że o siebie jak o nikogo innego, potrafię zadbać najlepiej – rzuciłam nieco obrażonym tonem, mrużąc oczy, a nieznaczny uśmiech, wskazał że dziewczyna nie na poważnie, powiedziała to zdanie. Raczej z nutą radości za opiekę ze strony mężczyzny. Doceniała starania ojca o jej zdrowie, o życie, lubiła również to, że nie zwykł wtrącać się zanadto w prywatne sprawy i pozostawiał błękitnookiej decyzje związane z tworzeniem przyszłości. Cała ta otoczka stworzyła komunikatywną wieź między nimi i ograniczyła napięcie związane z dzielącymi ich różnicami.   
   - Mówię tylko, aby się upewnić. Dookoła pełno ludzi, przed którymi chciałbym cie ochronić, ale ty sama jesteś jedyną osobą, mogącą zrobić to najlepiej  – oznajmił, przecierając otwarta dłonią policzek zabrudzony lekkim zarostem. Zakłopotany nie możnością ujęcia własnego strachu o los córki w konkretne słowa, spuścił wzrok. Zmartwiona Raccoon z troską spojrzała na Bruce’a Joela wypełniona wyrzutami wobec siebie, że pcha się w stronę zagrożenia z planem wyrysowanym na kartce. Ścisnęła mocniej plecak, nie wiedząc, co tak silnie wzbudzało w niej przerażenie i smutek, jakby ktoś zaraz miał odejść z tego świata na zawsze. Pragnęła zapewnić mężczyźnie o swym bezpieczeństwie, o trzeźwości myślenia umysłu, nie mogła. W dziewczynie narastały obawy przed kolejnymi nocami, zsyłającymi sny, których to obrazy, obudowywały psychikę pieguski osłabieniem. Traciła zmysły, była tego świadoma, a podróż w głąb lasu wydawała się istotnym celem.  
     Odmachawszy córce wrócił do swojego zajęcia przy samochodzie. Waminoa pożegnała się tym samym gestem, oddychając z ulgą. Nie spodziewała się, że mężczyzna pokusi się o sprawdzenie zawartości plecaka, mimo to pojawienie się ojca tuż obok, wprawiło pieguskę w drżenie niepewności. Uspokoiła się, bo wszystko poszło, jak należy. Przez moment czuła się złoczyńcą, robiącym rzecz niegodziwą wobec innych, nieprzystojącą młodej dziewczynie. Nie rozumiałam swoich emocji w końcu, szła do lasu, co nie należało do czegoś niespotykanego i zakazanego, ale umysł wciąż, zaprzeczał tym słowom. Idziesz do lasu, lasu ze snu, złego, ciemnego. Do domu potworów. To nie miejsce dla grzecznych, niewinnych, skruszonych. Idziesz tam ciekawa tego, ciekawa świata za czarna kotarą, świadoma, pewna i czyniąca to samo zło. Będziesz pośrednikiem, jeżeli przekroczysz tę nieprzekraczalną linię. Będziesz pośrednikiem między tym, co nie powinno istnieć poza wyobraźnią nocy a namacalnym światem istnienia, gdzie kreacja stanie się jawą.

     Park  Simon leżał pół kilometra od domu pieguski i w popołudniowym słońcu przedstawiał się jako arkadyjskie miejsce szczęścia i spokoju naprzeciwko niewielkich gór Hiddenview. Kamienny murek z ażurową balustradą otaczał parkowy skwer, odgradzając wyraźnie od terenu lasu, chociaż ogrodzenie, zahaczało jakieś trzydzieści metrów w głąb, w płytkie odmęty Panoptikonu, czyniąc cichy zagajnik serc. Dwa wejścia z ozdobnymi bramami wtapiały się w ciąg muru po stronie czołowej parku i tylnej przy początku drzewiastego boru, wypuszczając chętnych ludzi w ciemność nade cichego lasu. Aleje ławek ustawiały się w równych odstępach wzdłuż głównej ulicy, zamykającej się w prostokąt, oraz tworzyły labirynty ścieżek w części parku, zanurzonej nieco w lesie aż po samą bramę tylną, gdzie gęsto ustawione lampy, rozświetlały mrok. Środek parku stanowiła przestrzenna, kwadratowa część soczyście zielonej trawy ogrodzona drobnym płotem chroniącym przed zwierzętami z oczkiem wodnym, w którym niegdyś pływały ryby, z małym mostkiem i figurkami saren, zajęcy i krasnali. Po lewej stronie od wejścia do Parku Simon widniał plac zabaw dla dzieci z dzielnicy Vulpes w formie ogrodzonego tereny drewnianym płotkiem, graniczącym z gąszczem drzew zachodniego Panoptikonu za ażurową balustradą. Zaś po prawej stronie od głównej ulicy parku za murem, rozciągał się już tylko las, a kilometr za nim, nieco w bok, ciągnęła się stara zapomniana szosa Lost Henry Road prowadząca do opuszczonych miejsc w okolicach rzeki, lasu i gór.
     Ciężka popołudniowa godzina nie przykuła dużych ilości ludzi na obszar rodzinnego parku Simon. Sam plac zabaw z trzema dzieciakami wydawał się odarty z własnego przeznaczenia, ubrany w ciemne kolory nieobliczalności. Waminoa przeszła przez szeroko rozwartą bramę główną, nabierając do wnętrza nieopisanych skarg i bojaźni, krążących po niby jasnym acz obrzydliwie szarym skwerze. Przetarła panicznie twarz, krocząc samotną aleją ławek, wpatrując się w majaczący między drzewami cel – bramę prowadzącą do Panoptikonu. Przymknięta, ale nie zamknięta na kłódkę, otuliła się kołderką krzewów borówki. Dziewczyna pchnęła skrzeczące wrota i otworzyła przed sobą dziwnie spokojny świat, do którego przychodziła, gdy była mała, zanurzając się w kolorowy eden fauny i flory, co prysło w momencie morderstwa trójki ludzi, zsyłając smutek na najdalsze części Paradigm Square.
     Liście szeleściły pod stopami jesień zbliżała się szybko, brązowo-czerwone korony olch i topoli, nasuwały skojarzenia krwistych wnętrzności, wypełniających przestrzeń nad piegowatą dziewczyną, straszących, że zaraz upadną ciężarem śmierci na ziemię. Raccoon przełknęła ślinę, obraz snu wkradł się na drżące usta z tragiczną treścią. Przeczuwała, że wyobraźnia posunie się do niegodziwych czynów, ale nie sądziła, że atmosfera z koszmarnych wizji nocy, przeleje się w stu procentach na rzeczywistość i przemaluje niegroźny las w uśpioną żywą istotę. Zawył wiatr za postacią pieguski i rozwiał niezgarnięte w warkocza kosmki rudych włosów, strosząc je wokół głowy niczym jarzącą się pomarańczowo-miedzianym blaskiem aureole nie świętości. Z wysiłkiem utrzymywała kartkę z bloku rysunkowego, zginaną podmuchami, nie dającą się odczytać, spragnionym błękitnym oczom. Prowizoryczna linia oznaczająca senną tracę nastolatki sukcesywnie, oddalała się od dwóch charakterystycznych miejsc: owalu śmierci i drogi Lost Henry Road, zbaczając ostro na zachód Panoptikonu w kierunku zamkniętego rezerwatu wilków, istniejącego w latach dziewięćdziesiątych.
     Rezerwat Goblin Chyrogry otworzony w roku osiemdziesiątym ósmym, był kolebką wilczych rodzin, żyjących na wielkich terenach lasu w kilometrowych zagrodach, oddzielających zwierzęta od ludzkich istnień. Pod koniec dwudziestego wieku niespodziewana plaga zdziesiątkowała psowate stworzenia w sile wieku, młode i stare, przytwierdzając ich konające cielska do zwilżonej deszczem wody. Reszta wilków utrzymująca się w dobrym stanie, padła kolejno z powodu straty towarzyszy polowań, z zawodzącym wyciem żalu, słyszalnym w obszarach dzielnicy Vulpes, stykających się z Panoptikonem. Nierozwikłana zagadka, wywołała wiele spekulacji i ściągnęła strach na ludzi podobnie jak trzy zagadkowe ciała zawieszone na hakach w kamienicy. Pięć lat po wydarzeniu mieszkańcy zapomnieli, że kiedykolwiek istniał taki rezerwat w lesie.   

     Miękka ziemia zgrzytająca pod gołymi stopami. Miękka ziemia pękająca pod idącymi na wprost stopami, ale to nie ziemia z piachu, trawy i robactwa ryjącego wewnątrz, to nie ziemia brudna i wilgotna od wody. Miękki płaszcz martwych królików pod stopami zgrzyta od nacisku ciała, delikatne żebra pękają, ślepia wyciskając się z czaszki. Futerko gładzi stopy, haratane przez zmiażdżone królicze kości, krew wypływa z ciał gryzoni, okalając zimną skórę ciepłem. Lepiąca się posoka tworzy mozaikę barwnych fobii na ciele kończyn, tworzy obrazy zniszczenia. Wyrwane ucho utknęło między palcami idących na wprost czerwonych stóp mozaik i witraży. Waminoa zamarznięta chłodem wyobraźni, wertowała wzrokiem ziemię, którą kroczyła. Podobnie miękka i zgrzytająca wyglądała na zwykłą błotnistą breję, nie mającą za wiele wspólnego z trasą usłaną stosem martwych króliczych ciał ze snu. Zapadające się w piachu buty nieustannie przypominały zmęczonej psychice o rojowisku gnijących futerek. Fetor zmaterializował się w nosie rudowłosej dusząc i dławiąc, przymknęła na chwile oczy. To tylko zapach ziemi, zapach rozkładającej się ziemi. Dotarła do pierwszego wejścia w ogrodzeniu rezerwatu, wywarzone kraty wpuściły pieguskę do Goblin Chyrogry. Ogromny kwadratowy obszar należał do najliczniejszej wilczej watahy z ciemnym, smolistym basiorem na czele, chlubą i atrakcją rezerwatu. Zdechł marnie, mimo siły, jako jeden z tych, których dopadła plaga umierania.
     Ogrodzenie wyłożone resztkami czegoś, stało się krwistą ścianą zgnilizny. To coś porusza się wijącym ruchem, to coś wygląda jak mięso i zakrzepła śluzowata posoka, zwisająca wzdłuż krat niczym girlandy na festiwalach naiwnych ludzi. Mięsista papka drga wyraźnie i wodzi w stronę idącego życia, mojego życia. Widzi mnie, czy ono widzi mnie, bojącą się, słabą, stojącą bez niczego po środku niczego? Ziemia, nie ma ziemi. Metalowa pokrywa ciągnie się pode mną w kolorach zielono-czerwonych, jakby psującego się mięsa z larwalnym nalotem na powierzchni. Nie słychać moich kroków, nie słychać mnie, ale ktoś tutaj jest, ktoś chodzi nieopodal, stukając silnie w metal. Ciemność, tylko wijące się mięso jarzy się krwistym blaskiem. Idę w ciemność. Dziewczyna zatrzymała się w miejscu, tupiąc uporczywie nogą w ziemię, rozkopując pietą mały dołek. Nie rozumiała dlaczego to robi, dlaczego usilnie pokazywała sobie, że Panoptikon pozostał najzwyklejszym lasem i daleko drzewiastemu boru, było do sennej wizji koszmaru. Niedowierzała w sny, wątpiąc równocześnie w czysty spokój tego domu natury. Wewnątrz siebie obawiała się, odkrycia drugiego dna cichego miejsca, jednak pod pokrywą ciemnego piachu, nie pojawiła się metalowa posadzka. Rozwinęła mapę przed sobą, orientując się ze swojego położenia na tle rezerwatu nie w pełni wyrysowanego na kartce, bowiem sen kończył się w konkretnym punkcie Goblin Chyrogry.
     Ciemna otoczka Panoptikonu wyraźnie rozjaśniła się matowym blaskiem. Na wprost coś silnie dawało blask brudnej żarówki z zatęchłej piwnicy. Czuję się jak w podziemiach obskurnego krematorium, kostnicy. Czekam aż natrafię na stół z  białą wybrzuszona pościelą i bezwładnie zwisająca ręką, ale to nadal las, zwykły, opuszczony metalowy las. Mijam głaz obłożony kremowymi świecami, owinięty sznurem paciorków, koralików, suszonych i origami kwiatów na wzór ołtarza czczącego nieznany mi kult. Mój wzrok napotkał drzewo. Rozproszone gałęzie sięgają wysoko, są gołe bez liści i kory z przywiązanymi na konarach, grubimy linami, odrąbanymi w okolicach łokcia kończynami. Palce dłoni poruszają się w drżących ruchach, jakby odganiając natrętne owady, lecące do śmierdzącej gniciem skóry i sączącej się strugami lepkiej krwi. Miedzy gałęziami drzewa przekrada się coś jeszcze, jakieś niespotykane zwierzęce stworzenia, nie wydają odgłosów. Dziwne, ale nie szkaradne. Wglądem podobne są do kruków z cyklopim okiem w miejscu grzebienia i łapami, których miejsce zastąpiły ludzkie dłonie z powyginanymi paznokciami, odchodzącymi od palców. Przeskakują z konara na konar, obserwują mnie wzrokiem z cyklopiego oka na grzebieniu. Znalazła się na środku terenu pierwszej wilczej watahy, lustrując zaciekle drzewo, wyrosłe kilka cali na prawo od dziewczyny. Zgodnie z treścią snu stało w tym samym miejscu ze strzępami liści i nagryzioną korą w wielu obszarach pnia, odbiegało wyraźnie od postaci koszmarnej rośliny. Nad niszczone, schorowane, skolonizowane przez owady wydawało się niegroźnie, chylące się ku upadkowi. Musiałam widzieć je, gdy byłam mała, jest stare, ale dlaczego przyśniło mi się akurat teraz? Zgięła niedbale mapę i wrzuciła ją obojętnie do plecaka, stawiając nogę do przodu. Papier zaszeleścił pod stopami pieguski nim ta zdążyła, zrobić pełny krok i przyciągnął wzrok nastolatki. Ubrudzona błotem kartka przedstawiała czyjeś pismo zachowane w krótkiej wiadomości. Liz, czekam przy owalu śmierci. Twój A. Gere. Rudowłosa mimowolnie wsunęła do kieszeni spodni informację, zastanawiając się czy to zbieg okoliczności, czy autorem tego pisma, był nauczyciel historii. Nie powinno mnie to interesować. Podeszła bliżej rośliny, stawiając ostrożne kroki, rzucając badawcze spojrzenia na skalny odłamek po lewej stronie ciała.

     Na głazie oprócz siedzącego w zamyśleniu chłopaka, nie było świec ani korali odnoszących się do czczonego kultu. Nieznajomy przewracał papierosem w palcach, nie odrywając wzroku od nieruchomego obrazu drzewa. Wyglądał na dwadzieścia jeden może dwadzieścia trzy lata. Ciemnoblond włosy sięgające ciut za uszy, zagarnął za małżowiny, jasne oczy balansując na granicy zieleni i piwnego odcienia, nadały głębie spojrzeniu wiecznego roztargnienia, utrwalonego w wyraźnie twarzy o smutnej nieobecności. Chłopak ubrany w ciemne dżinsy, trampki i granatową marynarkę, sprawiał mieszane wrażenia, napływające do tęgiej od myśli głowy dziewczyny, dyskretnie obserwującej opartą o kamień broń. Drewniana kolba strzelby przybrudziła się piachem, nieznajomy najwidoczniej niedbale cisnął ją na ziemię. Lufa groźnie patrzyła muszką w stronę ciemnoblond włosego chłopaka niezrażonego, że stoi na drodze pocisku. Barwne oczy przeniosły na się na osobę Raccoon, papieros utknął w ustach.
   - Masz zapalniczkę? – zapytał, odrywając się od niewygodnego głazu i prostując swoją dotychczas skrzywioną sylwetkę, przewyższając znacznie pieguskę, mierząc ponad metr osiemdziesiąt. Zbliżył się zuchwale, jak gdyby znał świetnie rudowłosą dziewczynę, bez skrepowania czy tolerancji bezpiecznej odległości dla komfortowego samopoczucia nastolatki. Waminoa pokręciła głową i mruknęła ciche nie, zamierzając czym prędzej popędzić w stronę parku Simon.  Zielonooki wzruszył ramionami, spodziewając się takiej odpowiedzi i zawrócił za siebie do broni pozostawionej przy głazie. – Jesteś tutaj sama, całkiem sama? Jak mi wiadomo Panoptikon nie jest zbyt bezpieczny, jak widzisz, nie ruszam się bez broni.
   - Oprócz ludzi, w tym lesie, nie ma nic niebezpiecznego, dlaczego więc mam nie chodzić tutaj sama? – rzekła spokojnym głosem, stojąc twardo w tym samym miejscu. Nieznajomy raz jeszcze wzruszył ramionami, wrzucając nietkniętego papierosa do kieszeni marynarki.
   - Tutaj roi się od wściekłych psów – oznajmił, przecierając zbrudzona kolbę własną, czystą dłonią i sprawdzając czy pocisk tkwi tam, gdzie winien być. Z pozoru wyglądający na strzelbę przedmiot, okazał się bronią ze środkiem usypiającym, co w kilku procentach, odjęło strachu z barków nastolatki. – Wszystkie uciekły ze schroniska w Southern Origins zeszłej nocy. Złe psy, nie dopilnowałem ich, a teraz biegają wolno po lasach, bo wiedzą, że szukamy ich. Mądre, ale niestety potworne stworzenia.
   - To tylko psy – odpowiedziała obojętnie, maskując narastający lęk. Nie zdawała sobie sprawy, że kroczyła po cienkim lodzie, pod którym szczęki głodnych bestii, oczekiwała załamania się powierzchni. – Poszczekają i przestaną.
   - A ludzie, to tylko ludzie. Zabawią się i przestaną - powiedział na przekór słowom dziewczyny, mrużącej z irytacją oczy. – Ciemny las i dziwne drzewo, nie wydaje mi się, aby to było dobre miejsce dla takiej słabej dziewczyny jak ty. Chyba, że masz szczyty cel, przychodząc tutaj z takim bagażem na plecach. Kultywują tutaj obrzędy, to podobno miejsce święte, przyciągające ludzi, którzy zrobili coś albo zrobią coś niebawem, przestrzegając ich. Mówią, że właściciel, którego pies zabije człowieka, jest współ mordercą. Byłem opiekunem tych zwierząt, miałem zadbać o nie, dopóki ich nie uśpią, ale ich już tam nie ma, więc jestem winny szkód wyrządzonych przez nie.  To nawet logiczne, a ty? Jesteś tutaj tak samo realna jak ja, co będziesz mieć na sumieniu?
   - Pozwól, że sama ocenię czy to miejsce jest dobre, czy nie i czy posunę się do czegoś niegodziwego – docisnęła słowa dość wyraźnym tonem nie złości a przerażenia, poprawiając plecak, o którym wspomniał chłopak i okrywając się zimnym oddechem, wsiąkając w siebie przemyślenia blond włosego. Narastał w dziewczynie lęk. W ułamku sekundy poczuła silną potrzebę wyjaśnienia, dlaczego tutaj jest, chociaż nieznajomy, nie ingerował w prywatne sprawy błękitnookiej, pieguska dobrowolnie, wytłumaczyła się z przyjścia. – Zbieram… potrzebuje po prostu. No, na zajęcia. Mam pewne obowiązki… w szkole. – Skłamała.
   - Życie jest kruche, tak ulotne jak to drzewo. Odpada od nas po trochu jak kora, zostawiając nas słabych, a ty przejmujesz się tym, co ci każą. Nie ostrzegał cię ojciec przed złymi ludźmi? – zdziwił się z udawanym przejęciem. Nie był arogancki, ani nie starał się kpić, był smutny, a jego słowa, chociaż w wielu miejscach, brzmiały niestosownie, przejawiały się wielka chęcią wyplucia z siebie żalu. Waminoa wzdrygnęła się, kiedy padło ostatnie zdanie, czując w sobie naganną pustkę, gołe wnętrze, jakby nieznajomy słyszał jej rozmowę z Brucem Joelem i wiedział, że zbagatelizowała przestrogi rodzica. Zielonooki, wyciągnął z kieszeni spodni, połyskujące metaliczna barwą pudełko, otworzył je kciukiem bez większego wysiłku i wygrzebał z wnętrza pocisk w kształcie strzykawki zakończony niebieskim puchem. Wręczył przedmiot dziewczynie, nie protestującej, zahipnotyzowanej zbyt dziwna aurą rozmowy. – Przynajmniej mam pewność, że zrobiłem coś dobrego. Nie chciałem wierzyć snom, a one się sprawdziły… Jeżeli nie wierzysz w sny, to uwierz, coś w tym jest, jakaś ukryta prawda o przyszłych dniach.
     Uśmiechnął się nikle, wpatrując się w wysoko utwierdzone korony drzew, przywołując do umysłu obraz snów, prowadzących go w miejsce martwego drzewa z lasu Panoptikon. Nie spojrzawszy nawet na rudowłosą dziewczynę, odszedł w dalsze części rezerwatu Goblin Chyrogry, trzymając strzelbę z lufą ryjącą po ziemi. Waminoa odprowadziła go wzrokiem, chcąc mieć pewność, że odszedł stąd żywy. Z natury nie przejmowała się losem ludzi, wolała myśleć o sobie. Nieznajomy swoją melancholijną postawą zmienił jej światopogląd, uczulił ją na skrywane uczucia, ale wyłącznie wobec zielonookiego, samotnie polującego na zbiegłe psy. Raccoon rozwinęła dłoń, w której utkwiony był pocisk, prosząc los, by pozwolił blond włosemu złapać bestie.                 

7 komentarzy:

  1. "Sielanka paradygmatowego placu" hm... mogłabyś wyjaśnić, co ma tu znaczyć słowo "paradygmatowy"?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ciężko jest mi to wyjaśniać teraz przy rozdziale I, kiedy nic nie zostało jeszcze w pełni rozwinięte, a paradygmatowy odnosi się w dużej mierze do fabuły.
      Najważniejsze jest, aby wiedzieć, że paradygmat odnosi się do osiągnięć w nauce, do nauki i z biegiem wydarzeń, być może, ktoś skojarzy dlaczego akurat paradygmatowy plac, a nie inna nazwa miasteczka.
      Na ty etapie radziłabym nie rozczulać się nad znaczeniem i sensem tego słowa, bo to nie prowadzi donikąd.

      Usuń
  2. Rozdział napisany genialnie. Idealna Iluzja jest tak samo świetnym horrorem jak szamańska kukiełka. Powiedz mi jak to jest. Czy to opowiadanie należy do szamańskiej czy to odrębną opowieść?. Gdzieś na twoim bloku czytałam, że pierwsze opowiadanie jest pierwszą w cyklu. Jestem ciekawa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, jest to odrębna historia w żaden sposób nie związana z szamańska kukiełką. Szamańska jest podzielona na cztery cykle, ale wszystkie zostaną umieszczone kolejno na tamtym blogu, a tutaj szykuje sie inna historia typowy horror.

      Usuń
    2. Rozumiem... Nie mogę się doczekać kolejnych rozdziałów.

      Usuń
  3. Jeden z najlepiej napisanych rozdziałów, jakie miałam okazję przeczytać. Nie mogĺam się oderwać, chociaż zazwyczaj zbyt długie opisy mnie nudzą, a tu proszę. Fantastycznie budowane zdania, trochę pogmatwane, ale to akurat dobrze (w sensie, że wiele rzeczy po prostu nie da się od razu zrozumieć).
    Czekam z niecierpliwością na rozwój tej historii.
    Pozdrawiam
    Nersi
    [trzymaj-mnie.blogspot.com]

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jest mi niezmiernie miło, że odcinek przypadł do gustu. Staram się stworzyć historię o dziwnej i osobliwej atmosferze.
      No faktycznie dużo opisów. Jestem fanką opisów. Lubię z dokładnością przelewać obrazy z głowy na papier tudzież strony worda z częstotliwością wielu słów.

      Usuń