Martwy rezerwat
Paradigm Square należało do cichych miasteczek, nie zbrudzonych
wielkomiejskim rytmem niechlujnego życia. Obywatelom spokojnego paradygmatowego
placu mieszkało się wygodnie na łonie mieściny, przecinanej rwącą, szeroka
rzeką Chrism Creek i wybrzuszonej pasmem niewielkich gór i wzgórz Hiddenview,
piętrzących się na horyzoncie północy. Bez zbędnego szumu i smrodu z
przetłoczonych od samochodów ulic istniała w harmonii z naturą, okalającego teren
lasu Panoptikon, czyli wszech wzroku okolicy. Malowniczy okrągły rynek i
rzeźba w kształcie człowieka ze związanymi skrzydłami, przywiązanymi do ciała kamiennym rzemykiem, stanowiły symbol miasta
wraz z zabytkowym mostem, napawały zauroczeniem najdrobniejszych detali. Paradigm Square, tworzyło
ostoję dla zmęczonych umysłów.
Dwie różniące się od siebie diametralnie
dzielnice, stały po przeciwnych stronach rzeki. Vulpes rysowała się wyraźnie lesistymi terenami z większym obszarem
pasma gór zawartych na jej ziemiach.
Ubrana w kamienice i zabytkowe budowle, chowała w sobie czar minionych epok. Lutrina przybierała postać bardziej
zurbanizowanej i poddanej erze technologii, gdzie górowały stalowe kolosy
biurowców, wieżowce, bloki oraz
charakterystyczna ulica bogatych domów jednorodzinnych prezesów wielkich
korporacji i pracowników ratusza. Wspólnie budowały spójną całość, będąc
biegunami miasta Paradigm Square.
Sielanka paradygmatowego
placu została zbrudzona czynem z rąk nieznanego. Atmosfera zagotowała się
strachem niewinnie, wiszącym nad świadomością ludzi. Przytłaczająca wiadomość
rozniosła się po ulicach dzielnicy
Vulpes o śmierci trójki osób, odnalezionych w sypiącej się kamienicy,
przygotowanej do rozbiórki. Od miesięcy niezamieszkiwana przez żadnego
lokatora, stała na uboczu centrum za domem handlowym i kinem nieopodal
mniejszego rynku, z którego szło się prosto na parkowy amfiteatr. W jednym z
mieszkań zawieszone na hakach przybitych do sufitu, wisiały ciała, korpusy
pozbawione kończyn, z żałośnie wygiętymi w rozpaczy ustami. Przekrwione oczy
lekko zachodziły do góry, połówki źrenic, spoglądały spod powiek w stronę
nieosiągalnego nieba.
Wstrząsnęło to
społeczeństwem. Masowa zbrodnia zdarzyła się na uliczkach miasta po raz
pierwszy z tak rozległym okaleczeniem ciała, co powodowało domysły wśród
dziennikarzy i policji, że to robota seryjnego mordercy, tworzącego specyficzną
symbolikę w swoich zabójstwach. Chociaż zdarzały się w Paradigm Square
morderstwa o różnorakim charakterze nigdy, nie sprowadziły nad miasto tyle
ciemnych chmur, osaczających wewnętrzny spokój, zlizujących z dni ciepłe
kolory.
Szkoła Pellington Scecondary
School mieszcząca się w dzielnicy Lutrina w szczególny sposób uczciła śmierć trzecioklasisty
Marka Gere’a, syna nauczyciela historii, wykładającego w tej placówce. Zwołani
uczniowie, zebrali się w sali gimnastycznej w celu, wysłuchania dyrektora,
mdławo opowiadającego o grożącym niebezpieczeństwie i wyrażającego wielki ból
po stracie chłopaka oraz o chęci wsparcia i ogromnym współczuciu wobec ojca
nastolatka, którego osoba nie zjawiła się dzisiaj w szkole. Grzmiący głos
mający brzmieć przekonująco, drażnił wiele osób, dla których wręcz teatralna
mowa mężczyzny, przybiła sztucznym dźwięczeniem słów.
Waminoa Raccoon w prawdzie znała chłopaka z widzenia w szkole, czy
czasem na ulicach, ale wiadomość nie wzbudziła w dziewczynie żalu. Wykruszona w
środku depresyjnym stanem, wyzbyła się empatycznych uczuć wobec kogokolwiek,
zamyślając się przy każdej godnej do tego chwili. Zamglona myślami twarz o trójkątnym kształcie ze skórą nakrapianą
wieloma śladami piegów i błękitnymi oczami, wbitymi w ścianę naprzeciwko siebie,
pokryła się napiętym wyrazem. Trapiła ją coś i do końca nie była pewna, czego
się obawiała, kiedy wieczory nastawały i budziły się poranki. Smutek siedzący w
niej, doprowadzał Waminoe do szału. Gniewnie ściskała rudawe włosy, spięte w
niedbałego warkocza, żałując, że nie ma przy sobie środków uspokajających
jedynie paczkę tabletek nasennych, zakupionych po drodze do szkoły.
Zwinięta mocniej w zarys
pieści dłoń zawyła bólem iskrzącym z małego palca, odbiegającego kolorem od
reszty skóry. Ta część ręki ostatnimi czasy dopiekała piegusce przy porywczych
i nieprzemyślanych ruchach. Przedłużony cichy syk wydobył się z gardła
dziewczyny, wpatrującej się w rozwiniętą dłoń. Siedząca obok jasnookiej
nastolatka, zainteresowała się obsesyjnym masowaniem palca przez Raccoon, jakby
dziewczyna, chciała zedrzeć skórę.
- Wciąż to samo? – zapytała
dziewczyna zmartwionym głosem, badając osobę Waminoi przeszywającym szarym
wzrokiem, siedząc obok Raccoon. Tortricida
Linney wzbudzała współczucie swoją ciągle wystraszoną miną, widniejącą na
twarzy i delikatnym głosem wyrażającym
niepewność. Zagarnęła ciężkie kasztanowe włosy, układające się w głębokie fale,
za ucho. Rękawki bluzki w pomarańczowo czarne paski zawinęła na dłonie, to
oznaczało, że przejęła się losem jasnookiej nastolatki i gryzła się wewnątrz
obawami. Współczucie i empatia Tortricidi nie znały umiaru, drażniły nie
zastanawiającą się nad życiem innych Waminoę. Rudowłosa chowała głęboko w sobie
to niezrozumienie wobec uczuciowości Linney, lubiąc przyjaciółkę ze szkolnej ławki.
Nadano szarookiej przydomek Lost ze względu na charakter dziewczyny, którego
Waminoa była przeciwieństwem zwanym przez grono wtajemniczonych Heartless.
- Tak, dopieka mi strasznie –
ożywiła się uśpiona przemową dyrektora Raccoon. Przerzuciła na Tortricide
wzrok, zamalowany grubymi krechami obaw. Linney przez swoją uczciwość wobec
przyjaciół stała się dla Waminoi obiektem chłonącym słowa, chodzącą żywą
skrzynką, gdzie rudowłosa wrzucała sekrety. Od dobrych paru tygodni przy
wolnych chwilach na korytarzu, zwierzała się kasztance z nawiedzających ją
koszmarów, otrzymując wsparcie empatycznej dziewczyny. – To głupie, ale wydaje
mi się, że ból ręki, związany jest z tymi snami, bo dłoń boli mnie właśnie od
czasu tych nocnych wizji. Odkąd biorę tabletki nasenne koszmary są
wyraźniejsze. Pokusiłam się nawet o skompletowanie drogi, którą przemierzam.
Dosłownie zrobiłam mapę i wszystko się zgadza. To Paradigm Square jestem tego
pewna. Myślę, że coś jest tam, czego nie pamiętam, a co pamięta mnie, czy jakoś
tak. Po prostu to sprawdzę. Brzmi, jakby była szalona…
- Wierzę ci – mruknęła
dziewczyna. Historie snów znała lepiej niż niejedną ulubioną książkę z małej
biblioteczki w pokoju. Obrazy niosące koszmary budziły w szarookiej odrazę,
przewrażliwionej na punkcie rzeczy abstrakcyjnych. W snach widziała odbicie
wewnętrznych trwóg. Sądziła, że silne emocje zawarte w człowieku, wychodziły na
zewnątrz umysłu właśnie poprzez koszmary nocne, wskazując problem, uwierający
na najczulszy punkt psychiki. Tortricida wspierała błądzącą po samo
niezrozumieniu Waminoę w poszukiwaniu rozwiązania. Skrycie dopingowała
dziewczynie w odtwarzaniu szlaku, wyrysowanym na kartce z bloku, choć nie
zamierzała proponować piegusce wsparcia w marszu. – Jak uważasz, dokąd
zaprowadzi cię ta trasa?
- W sam środek lasu
Panoptikon – wyjaśniła z lekkim wahaniem. Bała się? Obrazy przedstawiające las
w snach, doprowadziły do małej paniki, powstającej na myśl, o błąkaniu się po
jego zaroślach bez żadnego towarzystwa, brzmiało niebezpiecznie. Drżała głęboko
w ciele, nie chciała być słaba przed własnym ja, nie chciała godzić się ze
świadomością, lękiem wspominającym, że lasy są ciche, złudne i złe, że obawiała
się ich. Rozwiała kłęby ciemnych chmur osaczających głowę, tłumacząc sobie, że
to tylko ciemne skupisko drzew. Pod nosem zaczęła, wypowiadać ciche słowa,
skierowane to do przyjaciółki, to do wyłącznie swojej osoby. – Tam coś musi
być, jakieś wspomnienie. Kiedy byłam mała, chodziłam tam z ojcem…
- Waminoa? – przerwała
dziewczynie kasztanka, otoczona nićmi zaniepokojenia. Czuła się winna, że nie
robi nić więcej w tej sprawie, dlatego szukała ukojenia w słowach rudej
przyjaciółki. Pieguska zwróciła się do niej wyrwana z letargu rozmyślań,
zastanawiając się czy towarzyszka wołała ją po imieniu. Linney, nie teraz! Załkała wewnątrz siebie, ujrzawszy twarz
dziewczyny, pokrytą widocznymi śladami zmartwienia. - Nie masz mi za złe?
Poszłabym z tobą… Nie czuję się na siłach.
- Nie. Oczywiście, że nie! –
zaprotestowała Raccoon, marszcząc czoło. Towarzystwo Tortricidy okazywało się
pożyteczne, gdy człowieka coś trapiło, a sama rozmowa, wystarczyła do
okiełznania niespokojnych myśli, lecz branie szarookiej przyjaciółki na wyprawy
w ciemne zakątki lasu, ocierało się o desperackie posunięcia. Linney nie
słynęła z odwagi, w razie zagrożenia zostałaby przy osobie, z którą przybyła ze
względu na strach przed samotną ucieczką. Zdecydowanie wolała zginąć przy
znanej sobie osobie niż rzucić się do biegu bez niczyjej pomocnej dłoni. – To
są moje jakieś przerysowane wyobrażenia. Wszystko będzie dobrze, dam radę
sprawdzić to bez pomocy. Spróbuję zrozumieć moje własne szaleństwo, moje własne
prywatne piekło…
Czerwony plecak leżał
otwarty na łóżku rudowłosej dziewczyny, krzątającej się w zamyśleniu po pokoju.
Do wnętrza torby zdążyła wrzucić brudnopis i czarne pióro, zgiętą na pół wyrysowaną
mapę miasta ze snu i poręczną latarkę, gdyby ciemność stawiała opór oczom. Kręciła
się przechodząc z kąta w kąt, analizując dokładnie przedmiot po przedmiocie,
jaki mógłby się przydać dziewczynie w lesie. Co ja wyprawiam? Naprawdę się tym przejęłam? To niedorzeczne, ale dość
intrygujące. Chyba naprawdę sądzę, że coś tam zobaczę, a jeżeli zobaczę?
Pochwyciła w dłonie plecak, decydując się na ostatnie dwie rzeczy i zbiegła
roztargniona po schodach, wpadając do pustej kuchni. Z szafki tuż obok zlewu
wydobyła nóż mierzący niecałe piętnaście centymetrów, lśniący niezarysowanym
metalem. Pieguska wpatrując się w przedmiot uporczywym wzrokiem, przysięgała
przed sobą, że ostra rzecz nie będzie jej służyć, jako bron przed stworzeniami
ukazanymi w snach. One nie istnieją. To
wyłącznie zabezpieczenie umysłu przed jego własnymi okrucieństwami.
Owinąwszy nóż w szmatkę pozostawioną na blacie, wrzuciła go do plecaka z
niemałą odrazą. Spod zlewu wydobyła stare rękawice robocze ojca, otrzepując z
kurzu materiał.
Zatrzasnęła za sobą drzwi
wyjściowe, zmagając się z zimnym podmuchem wiatru, tarmoszącym twarz. Od strony
garażu nadszedł wysoki mężczyzna o włosach brązowych przeplatanych wieloma
pasmami siwizny i kontrastujących wyraźnie błękitnych oczach. Uśmiechał się do
dziewczyny, ujrzawszy ją z daleka, porzucił popołudniowe grzebanie w mechanice
samochodu, podchodząc do córki.
- Uważaj na siebie – rzekł,
przerzucając brudny podkoszulek przez ramię, którym przecierał wycieraczki.
Terror rozsiał się na łono miasta, wzmagając u obywateli Paradigm Square
instynkty, kierujące rozsądkiem, stawiające w umysłach ludzi receptory
wyczulone na drgania niebezpieczeństwa. Bruce Joel, jako ojciec jedynego
dziecka, postanowił zainteresować się nieco bardziej młodzieńczą psychiką dziewczyny,
lekceważącej istotne zagrożenie, czyhające w niewiadomych miejscach miasteczka.
Nigdy nie zarzucał Waminoi lekkomyślności czy nadgorliwego targania życia na
śmierć, bowiem nie często się to zdarzało, lecz bywały momenty, kiedy pieguska
traciła poczucie wartości własnej egzystencji i szła ramię w ramię z sytuacjami
głodnymi na dar, którym biło serce rudowłosej. Raccoon speszona poprawiła
torbę, trzymaną w dłoniach, by upewnić się, że nie spadnie, że nie zostanie
wyrwana i powędrowała wolno wzrokiem na postać czterdziesto trzy letniego
mężczyzny.
- Dobrze wiesz, że o siebie
jak o nikogo innego, potrafię zadbać najlepiej – rzuciłam nieco obrażonym tonem,
mrużąc oczy, a nieznaczny uśmiech, wskazał że dziewczyna nie na poważnie,
powiedziała to zdanie. Raczej z nutą radości za opiekę ze strony mężczyzny. Doceniała
starania ojca o jej zdrowie, o życie, lubiła również to, że nie zwykł wtrącać
się zanadto w prywatne sprawy i pozostawiał błękitnookiej decyzje związane z
tworzeniem przyszłości. Cała ta otoczka stworzyła komunikatywną wieź między
nimi i ograniczyła napięcie związane z dzielącymi ich różnicami.
- Mówię tylko, aby się
upewnić. Dookoła pełno ludzi, przed którymi chciałbym cie ochronić, ale ty sama
jesteś jedyną osobą, mogącą zrobić to najlepiej
– oznajmił, przecierając otwarta dłonią policzek zabrudzony lekkim
zarostem. Zakłopotany nie możnością ujęcia własnego strachu o los córki w
konkretne słowa, spuścił wzrok. Zmartwiona Raccoon z troską spojrzała na Bruce’a
Joela wypełniona wyrzutami wobec siebie, że pcha się w stronę zagrożenia z
planem wyrysowanym na kartce. Ścisnęła mocniej plecak, nie wiedząc, co tak
silnie wzbudzało w niej przerażenie i smutek, jakby ktoś zaraz miał odejść z
tego świata na zawsze. Pragnęła zapewnić mężczyźnie o swym bezpieczeństwie, o
trzeźwości myślenia umysłu, nie mogła. W dziewczynie narastały obawy przed
kolejnymi nocami, zsyłającymi sny, których to obrazy, obudowywały psychikę
pieguski osłabieniem. Traciła zmysły, była tego świadoma, a podróż w głąb lasu wydawała
się istotnym celem.
Odmachawszy córce wrócił do
swojego zajęcia przy samochodzie. Waminoa pożegnała się tym samym gestem,
oddychając z ulgą. Nie spodziewała się, że mężczyzna pokusi się o sprawdzenie
zawartości plecaka, mimo to pojawienie się ojca tuż obok, wprawiło pieguskę w
drżenie niepewności. Uspokoiła się, bo wszystko poszło, jak należy. Przez
moment czuła się złoczyńcą, robiącym rzecz niegodziwą wobec innych,
nieprzystojącą młodej dziewczynie. Nie rozumiałam swoich emocji w końcu, szła
do lasu, co nie należało do czegoś niespotykanego i zakazanego, ale umysł wciąż,
zaprzeczał tym słowom. Idziesz do lasu,
lasu ze snu, złego, ciemnego. Do domu potworów. To nie miejsce dla grzecznych,
niewinnych, skruszonych. Idziesz tam ciekawa tego, ciekawa świata za czarna
kotarą, świadoma, pewna i czyniąca to samo zło. Będziesz pośrednikiem, jeżeli
przekroczysz tę nieprzekraczalną linię. Będziesz pośrednikiem między tym, co
nie powinno istnieć poza wyobraźnią nocy a namacalnym światem istnienia, gdzie kreacja
stanie się jawą.
Park Simon leżał pół
kilometra od domu pieguski i w popołudniowym słońcu przedstawiał się jako arkadyjskie
miejsce szczęścia i spokoju naprzeciwko niewielkich gór Hiddenview. Kamienny
murek z ażurową balustradą otaczał parkowy skwer, odgradzając wyraźnie od
terenu lasu, chociaż ogrodzenie, zahaczało jakieś trzydzieści metrów w głąb, w
płytkie odmęty Panoptikonu, czyniąc cichy zagajnik serc. Dwa wejścia z
ozdobnymi bramami wtapiały się w ciąg muru po stronie czołowej parku i tylnej
przy początku drzewiastego boru, wypuszczając chętnych ludzi w ciemność nade
cichego lasu. Aleje ławek ustawiały się w równych odstępach wzdłuż głównej ulicy,
zamykającej się w prostokąt, oraz tworzyły labirynty ścieżek w części parku,
zanurzonej nieco w lesie aż po samą bramę tylną, gdzie gęsto ustawione lampy,
rozświetlały mrok. Środek parku stanowiła przestrzenna, kwadratowa część
soczyście zielonej trawy ogrodzona drobnym płotem chroniącym przed zwierzętami
z oczkiem wodnym, w którym niegdyś pływały ryby, z małym mostkiem i figurkami
saren, zajęcy i krasnali. Po lewej stronie od wejścia do Parku Simon widniał
plac zabaw dla dzieci z dzielnicy Vulpes w formie ogrodzonego tereny drewnianym
płotkiem, graniczącym z gąszczem drzew zachodniego Panoptikonu za ażurową
balustradą. Zaś po prawej stronie od głównej ulicy parku za murem, rozciągał
się już tylko las, a kilometr za nim, nieco w bok, ciągnęła się stara
zapomniana szosa Lost Henry Road prowadząca do opuszczonych miejsc w
okolicach rzeki, lasu i gór.
Ciężka popołudniowa godzina
nie przykuła dużych ilości ludzi na obszar rodzinnego parku Simon. Sam plac
zabaw z trzema dzieciakami wydawał się odarty z własnego przeznaczenia, ubrany
w ciemne kolory nieobliczalności. Waminoa przeszła przez szeroko rozwartą bramę
główną, nabierając do wnętrza nieopisanych skarg i bojaźni, krążących po niby
jasnym acz obrzydliwie szarym skwerze. Przetarła panicznie twarz, krocząc
samotną aleją ławek, wpatrując się w majaczący między drzewami cel – bramę
prowadzącą do Panoptikonu. Przymknięta, ale nie zamknięta na kłódkę, otuliła
się kołderką krzewów borówki. Dziewczyna pchnęła skrzeczące wrota i otworzyła
przed sobą dziwnie spokojny świat, do którego przychodziła, gdy była mała,
zanurzając się w kolorowy eden fauny i flory, co prysło w momencie morderstwa
trójki ludzi, zsyłając smutek na najdalsze części Paradigm Square.
Liście szeleściły pod stopami jesień zbliżała
się szybko, brązowo-czerwone korony olch i topoli, nasuwały skojarzenia
krwistych wnętrzności, wypełniających przestrzeń nad piegowatą dziewczyną,
straszących, że zaraz upadną ciężarem śmierci na ziemię. Raccoon przełknęła
ślinę, obraz snu wkradł się na drżące usta z tragiczną treścią. Przeczuwała, że
wyobraźnia posunie się do niegodziwych czynów, ale nie sądziła, że atmosfera z
koszmarnych wizji nocy, przeleje się w stu procentach na rzeczywistość i
przemaluje niegroźny las w uśpioną żywą istotę. Zawył wiatr za postacią
pieguski i rozwiał niezgarnięte w warkocza kosmki rudych włosów, strosząc je
wokół głowy niczym jarzącą się pomarańczowo-miedzianym blaskiem aureole nie
świętości. Z wysiłkiem utrzymywała kartkę z bloku rysunkowego, zginaną
podmuchami, nie dającą się odczytać, spragnionym błękitnym oczom. Prowizoryczna
linia oznaczająca senną tracę nastolatki sukcesywnie, oddalała się od dwóch
charakterystycznych miejsc: owalu śmierci i drogi Lost Henry Road, zbaczając
ostro na zachód Panoptikonu w kierunku zamkniętego rezerwatu wilków,
istniejącego w latach dziewięćdziesiątych.
Rezerwat Goblin Chyrogry otworzony w roku osiemdziesiątym ósmym, był
kolebką wilczych rodzin, żyjących na wielkich terenach lasu w kilometrowych
zagrodach, oddzielających zwierzęta od ludzkich istnień. Pod koniec
dwudziestego wieku niespodziewana plaga zdziesiątkowała psowate stworzenia w
sile wieku, młode i stare, przytwierdzając ich konające cielska do zwilżonej
deszczem wody. Reszta wilków utrzymująca się w dobrym stanie, padła kolejno z
powodu straty towarzyszy polowań, z zawodzącym wyciem żalu, słyszalnym w
obszarach dzielnicy Vulpes, stykających się z Panoptikonem. Nierozwikłana
zagadka, wywołała wiele spekulacji i ściągnęła strach na ludzi podobnie jak
trzy zagadkowe ciała zawieszone na hakach w kamienicy. Pięć lat po wydarzeniu
mieszkańcy zapomnieli, że kiedykolwiek istniał taki rezerwat w lesie.
Miękka ziemia zgrzytająca pod gołymi stopami. Miękka ziemia pękająca
pod idącymi na wprost stopami, ale to nie ziemia z piachu, trawy i robactwa
ryjącego wewnątrz, to nie ziemia brudna i wilgotna od wody. Miękki płaszcz
martwych królików pod stopami zgrzyta od nacisku ciała, delikatne żebra pękają,
ślepia wyciskając się z czaszki. Futerko gładzi stopy, haratane przez
zmiażdżone królicze kości, krew wypływa z ciał gryzoni, okalając zimną skórę
ciepłem. Lepiąca się posoka tworzy mozaikę barwnych fobii na ciele kończyn,
tworzy obrazy zniszczenia. Wyrwane ucho utknęło między palcami idących na
wprost czerwonych stóp mozaik i witraży. Waminoa zamarznięta chłodem
wyobraźni, wertowała wzrokiem ziemię, którą kroczyła. Podobnie miękka i
zgrzytająca wyglądała na zwykłą błotnistą breję, nie mającą za wiele wspólnego
z trasą usłaną stosem martwych króliczych ciał ze snu. Zapadające się w piachu
buty nieustannie przypominały zmęczonej psychice o rojowisku gnijących futerek.
Fetor zmaterializował się w nosie rudowłosej dusząc i dławiąc, przymknęła na
chwile oczy. To tylko zapach ziemi,
zapach rozkładającej się ziemi. Dotarła do pierwszego wejścia w ogrodzeniu
rezerwatu, wywarzone kraty wpuściły pieguskę do Goblin Chyrogry. Ogromny
kwadratowy obszar należał do najliczniejszej wilczej watahy z ciemnym,
smolistym basiorem na czele, chlubą i atrakcją rezerwatu. Zdechł marnie, mimo
siły, jako jeden z tych, których dopadła plaga umierania.
Ogrodzenie wyłożone resztkami czegoś, stało się krwistą ścianą
zgnilizny. To coś porusza się wijącym ruchem, to coś wygląda jak mięso i
zakrzepła śluzowata posoka, zwisająca wzdłuż krat niczym girlandy na
festiwalach naiwnych ludzi. Mięsista papka drga wyraźnie i wodzi w stronę
idącego życia, mojego życia. Widzi mnie, czy ono widzi mnie, bojącą się, słabą,
stojącą bez niczego po środku niczego? Ziemia, nie ma ziemi. Metalowa pokrywa
ciągnie się pode mną w kolorach zielono-czerwonych, jakby psującego się mięsa z
larwalnym nalotem na powierzchni. Nie słychać moich kroków, nie słychać mnie,
ale ktoś tutaj jest, ktoś chodzi nieopodal, stukając silnie w metal. Ciemność,
tylko wijące się mięso jarzy się krwistym blaskiem. Idę w ciemność. Dziewczyna
zatrzymała się w miejscu, tupiąc uporczywie nogą w ziemię, rozkopując pietą
mały dołek. Nie rozumiała dlaczego to robi, dlaczego usilnie pokazywała sobie,
że Panoptikon pozostał najzwyklejszym lasem i daleko drzewiastemu boru, było do
sennej wizji koszmaru. Niedowierzała w sny, wątpiąc równocześnie w czysty
spokój tego domu natury. Wewnątrz siebie obawiała się, odkrycia drugiego dna
cichego miejsca, jednak pod pokrywą ciemnego piachu, nie pojawiła się metalowa posadzka.
Rozwinęła mapę przed sobą, orientując się ze swojego położenia na tle rezerwatu
nie w pełni wyrysowanego na kartce, bowiem sen kończył się w konkretnym punkcie
Goblin Chyrogry.
Ciemna otoczka Panoptikonu wyraźnie rozjaśniła się matowym blaskiem. Na
wprost coś silnie dawało blask brudnej żarówki z zatęchłej piwnicy. Czuję się
jak w podziemiach obskurnego krematorium, kostnicy. Czekam aż natrafię na stół
z białą wybrzuszona pościelą i
bezwładnie zwisająca ręką, ale to nadal las, zwykły, opuszczony metalowy las. Mijam
głaz obłożony kremowymi świecami, owinięty sznurem paciorków, koralików,
suszonych i origami kwiatów na wzór ołtarza czczącego nieznany mi kult. Mój
wzrok napotkał drzewo. Rozproszone gałęzie sięgają wysoko, są gołe bez liści i
kory z przywiązanymi na konarach, grubimy linami, odrąbanymi w okolicach łokcia
kończynami. Palce dłoni poruszają się w drżących ruchach, jakby odganiając
natrętne owady, lecące do śmierdzącej gniciem skóry i sączącej się strugami
lepkiej krwi. Miedzy gałęziami drzewa przekrada się coś jeszcze, jakieś
niespotykane zwierzęce stworzenia, nie wydają odgłosów. Dziwne, ale nie
szkaradne. Wglądem podobne są do kruków z cyklopim okiem w miejscu grzebienia i
łapami, których miejsce zastąpiły ludzkie dłonie z powyginanymi paznokciami,
odchodzącymi od palców. Przeskakują z konara na konar, obserwują mnie wzrokiem
z cyklopiego oka na grzebieniu. Znalazła się na środku terenu pierwszej
wilczej watahy, lustrując zaciekle drzewo, wyrosłe kilka cali na prawo od
dziewczyny. Zgodnie z treścią snu stało w tym samym miejscu ze strzępami liści
i nagryzioną korą w wielu obszarach pnia, odbiegało wyraźnie od postaci
koszmarnej rośliny. Nad niszczone, schorowane, skolonizowane przez owady
wydawało się niegroźnie, chylące się ku upadkowi. Musiałam widzieć je, gdy byłam mała, jest stare, ale dlaczego przyśniło
mi się akurat teraz? Zgięła niedbale mapę i wrzuciła ją obojętnie do plecaka,
stawiając nogę do przodu. Papier zaszeleścił pod stopami pieguski nim ta
zdążyła, zrobić pełny krok i przyciągnął wzrok nastolatki. Ubrudzona błotem
kartka przedstawiała czyjeś pismo zachowane w krótkiej wiadomości. Liz, czekam przy owalu śmierci. Twój A. Gere.
Rudowłosa mimowolnie wsunęła do kieszeni spodni informację, zastanawiając się
czy to zbieg okoliczności, czy autorem tego pisma, był nauczyciel historii. Nie powinno mnie to interesować. Podeszła
bliżej rośliny, stawiając ostrożne kroki, rzucając badawcze spojrzenia na
skalny odłamek po lewej stronie ciała.
Na głazie oprócz siedzącego
w zamyśleniu chłopaka, nie było świec ani korali odnoszących się do czczonego
kultu. Nieznajomy przewracał papierosem w palcach, nie odrywając wzroku od nieruchomego
obrazu drzewa. Wyglądał na dwadzieścia jeden może dwadzieścia trzy lata. Ciemnoblond
włosy sięgające ciut za uszy, zagarnął za małżowiny, jasne oczy balansując na
granicy zieleni i piwnego odcienia, nadały głębie spojrzeniu wiecznego
roztargnienia, utrwalonego w wyraźnie twarzy o smutnej nieobecności. Chłopak
ubrany w ciemne dżinsy, trampki i granatową marynarkę, sprawiał mieszane
wrażenia, napływające do tęgiej od myśli głowy dziewczyny, dyskretnie
obserwującej opartą o kamień broń. Drewniana kolba strzelby przybrudziła się
piachem, nieznajomy najwidoczniej niedbale cisnął ją na ziemię. Lufa groźnie
patrzyła muszką w stronę ciemnoblond włosego chłopaka niezrażonego, że stoi na
drodze pocisku. Barwne oczy przeniosły na się na osobę Raccoon, papieros utknął
w ustach.
- Masz zapalniczkę? –
zapytał, odrywając się od niewygodnego głazu i prostując swoją dotychczas
skrzywioną sylwetkę, przewyższając znacznie pieguskę, mierząc ponad metr
osiemdziesiąt. Zbliżył się zuchwale, jak gdyby znał świetnie rudowłosą
dziewczynę, bez skrepowania czy tolerancji bezpiecznej odległości dla
komfortowego samopoczucia nastolatki. Waminoa pokręciła głową i mruknęła ciche
nie, zamierzając czym prędzej popędzić w stronę parku Simon. Zielonooki wzruszył ramionami, spodziewając
się takiej odpowiedzi i zawrócił za siebie do broni pozostawionej przy głazie.
– Jesteś tutaj sama, całkiem sama? Jak mi wiadomo Panoptikon nie jest zbyt
bezpieczny, jak widzisz, nie ruszam się bez broni.
- Oprócz ludzi, w tym lesie,
nie ma nic niebezpiecznego, dlaczego więc mam nie chodzić tutaj sama? – rzekła
spokojnym głosem, stojąc twardo w tym samym miejscu. Nieznajomy raz jeszcze
wzruszył ramionami, wrzucając nietkniętego papierosa do kieszeni marynarki.
- Tutaj roi się od wściekłych
psów – oznajmił, przecierając zbrudzona kolbę własną, czystą dłonią i
sprawdzając czy pocisk tkwi tam, gdzie winien być. Z pozoru wyglądający na
strzelbę przedmiot, okazał się bronią ze środkiem usypiającym, co w kilku
procentach, odjęło strachu z barków nastolatki. – Wszystkie uciekły ze
schroniska w Southern Origins zeszłej nocy. Złe psy, nie dopilnowałem ich, a
teraz biegają wolno po lasach, bo wiedzą, że szukamy ich. Mądre, ale niestety potworne
stworzenia.
- To tylko psy –
odpowiedziała obojętnie, maskując narastający lęk. Nie zdawała sobie sprawy, że
kroczyła po cienkim lodzie, pod którym szczęki głodnych bestii, oczekiwała
załamania się powierzchni. – Poszczekają i przestaną.
- A ludzie, to tylko ludzie.
Zabawią się i przestaną - powiedział na przekór słowom dziewczyny, mrużącej z
irytacją oczy. – Ciemny las i dziwne drzewo, nie wydaje mi się, aby to było
dobre miejsce dla takiej słabej dziewczyny jak ty. Chyba, że masz szczyty cel,
przychodząc tutaj z takim bagażem na plecach. Kultywują tutaj obrzędy, to
podobno miejsce święte, przyciągające ludzi, którzy zrobili coś albo zrobią coś
niebawem, przestrzegając ich. Mówią, że właściciel, którego pies zabije
człowieka, jest współ mordercą. Byłem opiekunem tych zwierząt, miałem zadbać o
nie, dopóki ich nie uśpią, ale ich już tam nie ma, więc jestem winny szkód
wyrządzonych przez nie. To nawet logiczne,
a ty? Jesteś tutaj tak samo realna jak ja, co będziesz mieć na sumieniu?
- Pozwól, że sama ocenię czy to
miejsce jest dobre, czy nie i czy posunę się do czegoś niegodziwego – docisnęła
słowa dość wyraźnym tonem nie złości a przerażenia, poprawiając plecak, o
którym wspomniał chłopak i okrywając się zimnym oddechem, wsiąkając w siebie
przemyślenia blond włosego. Narastał w dziewczynie lęk. W ułamku sekundy
poczuła silną potrzebę wyjaśnienia, dlaczego tutaj jest, chociaż nieznajomy,
nie ingerował w prywatne sprawy błękitnookiej, pieguska dobrowolnie,
wytłumaczyła się z przyjścia. – Zbieram… potrzebuje po prostu. No, na zajęcia.
Mam pewne obowiązki… w szkole. – Skłamała.
- Życie jest kruche, tak
ulotne jak to drzewo. Odpada od nas po trochu jak kora, zostawiając nas
słabych, a ty przejmujesz się tym, co ci każą. Nie ostrzegał cię ojciec przed
złymi ludźmi? – zdziwił się z udawanym przejęciem. Nie był arogancki, ani nie starał
się kpić, był smutny, a jego słowa, chociaż w wielu miejscach, brzmiały
niestosownie, przejawiały się wielka chęcią wyplucia z siebie żalu. Waminoa
wzdrygnęła się, kiedy padło ostatnie zdanie, czując w sobie naganną pustkę,
gołe wnętrze, jakby nieznajomy słyszał jej rozmowę z Brucem Joelem i wiedział,
że zbagatelizowała przestrogi rodzica. Zielonooki, wyciągnął z kieszeni spodni,
połyskujące metaliczna barwą pudełko, otworzył je kciukiem bez większego
wysiłku i wygrzebał z wnętrza pocisk w kształcie strzykawki zakończony
niebieskim puchem. Wręczył przedmiot dziewczynie, nie protestującej,
zahipnotyzowanej zbyt dziwna aurą rozmowy. – Przynajmniej mam pewność, że
zrobiłem coś dobrego. Nie chciałem wierzyć snom, a one się sprawdziły… Jeżeli
nie wierzysz w sny, to uwierz, coś w tym jest, jakaś ukryta prawda o przyszłych
dniach.
Uśmiechnął się nikle,
wpatrując się w wysoko utwierdzone korony drzew, przywołując do umysłu obraz
snów, prowadzących go w miejsce martwego drzewa z lasu Panoptikon. Nie spojrzawszy
nawet na rudowłosą dziewczynę, odszedł w dalsze części rezerwatu Goblin
Chyrogry, trzymając strzelbę z lufą ryjącą po ziemi. Waminoa odprowadziła go
wzrokiem, chcąc mieć pewność, że odszedł stąd żywy. Z natury nie przejmowała
się losem ludzi, wolała myśleć o sobie. Nieznajomy swoją melancholijną postawą zmienił
jej światopogląd, uczulił ją na skrywane uczucia, ale wyłącznie wobec
zielonookiego, samotnie polującego na zbiegłe psy. Raccoon rozwinęła dłoń, w
której utkwiony był pocisk, prosząc los, by pozwolił blond włosemu złapać bestie.
"Sielanka paradygmatowego placu" hm... mogłabyś wyjaśnić, co ma tu znaczyć słowo "paradygmatowy"?
OdpowiedzUsuńCiężko jest mi to wyjaśniać teraz przy rozdziale I, kiedy nic nie zostało jeszcze w pełni rozwinięte, a paradygmatowy odnosi się w dużej mierze do fabuły.
UsuńNajważniejsze jest, aby wiedzieć, że paradygmat odnosi się do osiągnięć w nauce, do nauki i z biegiem wydarzeń, być może, ktoś skojarzy dlaczego akurat paradygmatowy plac, a nie inna nazwa miasteczka.
Na ty etapie radziłabym nie rozczulać się nad znaczeniem i sensem tego słowa, bo to nie prowadzi donikąd.
Rozdział napisany genialnie. Idealna Iluzja jest tak samo świetnym horrorem jak szamańska kukiełka. Powiedz mi jak to jest. Czy to opowiadanie należy do szamańskiej czy to odrębną opowieść?. Gdzieś na twoim bloku czytałam, że pierwsze opowiadanie jest pierwszą w cyklu. Jestem ciekawa.
OdpowiedzUsuńNie, jest to odrębna historia w żaden sposób nie związana z szamańska kukiełką. Szamańska jest podzielona na cztery cykle, ale wszystkie zostaną umieszczone kolejno na tamtym blogu, a tutaj szykuje sie inna historia typowy horror.
UsuńRozumiem... Nie mogę się doczekać kolejnych rozdziałów.
UsuńJeden z najlepiej napisanych rozdziałów, jakie miałam okazję przeczytać. Nie mogĺam się oderwać, chociaż zazwyczaj zbyt długie opisy mnie nudzą, a tu proszę. Fantastycznie budowane zdania, trochę pogmatwane, ale to akurat dobrze (w sensie, że wiele rzeczy po prostu nie da się od razu zrozumieć).
OdpowiedzUsuńCzekam z niecierpliwością na rozwój tej historii.
Pozdrawiam
Nersi
[trzymaj-mnie.blogspot.com]
Jest mi niezmiernie miło, że odcinek przypadł do gustu. Staram się stworzyć historię o dziwnej i osobliwej atmosferze.
UsuńNo faktycznie dużo opisów. Jestem fanką opisów. Lubię z dokładnością przelewać obrazy z głowy na papier tudzież strony worda z częstotliwością wielu słów.